Pomimo postępu w przemyśle zbrojeniowym symbolem wojny o Górski Karabach niezmiennie powinien być dom. Dom który ktoś (Azer albo Ormianin) w pośpiechu opuszczał.
Kerima (Azera) poznałam w Azerbejdżanie. Piliśmy kawę, nic nawzajem o sobie nie wiedząc, to on zaczął opowiadać o swoim domu w Górskim Karabachu. Wspominał go tak, jak wspomina się dzieciństwo. Coś bezpowrotnie utraconego, za czym się tęskni. Meble, dywany, widok z okna, ogród. Kiedy Ormianie przejęli już kontrolę nad Karabachem, a Kerim (cudem) otrzymał możliwość wjazdu do tego parapaństwa, podjechał pod swój dom. Stanął przed drzwiami, zapytał nowych mieszkańców, czy go wpuszczą. Tłumaczył, że chce tylko wejść na kilka minut. Nie wpuścili. – Wiedziałem, że nie przekroczę progu, ale chciałem ostatni raz w życiu tam pojechać, chociaż z zewnątrz zobaczyć – mówił Kerim.
Liana (Ormianka) była dziewczynką, kiedy w Baku wybuchły zamieszki na tle narodowościowym. Wraz z mamą i siostrą została zmuszona do wyjazdu. Przed pogromem Lianę i jej rodzinę uratowali dobrzy sąsiedzi – Azerzy. Zamieszkały w Armenii. Przez ostatnich 30 lat nie było dnia, w którym Liana nie wspominałaby Baku i swojego domu. Kobieta ogląda miasto w internecie. Prosi (za pośrednictwem portali społecznościowych) kolegów i koleżanki z klasy: „Idźcie pod mój dom, zobaczcie, jak wygląda”.
Wojna o wszystko
W tej wojnie nie ma wygranych ani przegranych. Są tysiące poległych po obydwu stronach. Tysiące wygnanych z własnych domów. Tysiące tułaczy. Tysiące złamanych życiorysów. Tysiące ludzi z niepełnosprawnościami. Ormianie i Azerowie ginęli za Karabach, bo i jedni, i drudzy uważają tę ziemię za swoją.
To zjawiskowe miejsce, jedno z najpiękniejszych na Kaukazie. Górski Karabach znaczy w tłumaczeniu czarny ogród. Zieleń dzikich lasów wpada w czerń.
Dla polityków Karabach jest miejscem strategicznym – choć to niewielkie terytorium, pozwala na sprawne zarządzanie południowym Kaukazem i – zdaniem niektórych ekspertów – także dalszymi regionami świata.
W 1994 r. podpisano armeńsko-azerbejdżańskie porozumienie o zawieszeniu broni. Miało zakończyć toczące się od 1988 r. walki. Na jego mocy do listopada br. Armenia sprawowała kontrolę (polityczną i wojskową) nad Górskim Karabachem oraz nad siedmioma przyległymi do Karabachu azerbejdżańskimi prowincjami, ale terytorialnie Górski Karabach pozostawał częścią Azerbejdżanu. Na mocy ówczesnego porozumienia wojna ucichła, ale się nie skończyła. Przez przeszło ćwierć wieku po obydwu stronach frontu padały strzały, byli zabici (żołnierze i cywile) oraz ranni. Czasem dochodziło do dużej intensyfikacji walk, wiosną 2016 r. wybuchła „wojna czterodniowa”.
Armenia jest krajem wielkości dwóch polskich województw. Prawie wszyscy mężczyźni ze starszego pokolenia uczestniczyli w wojnie karabachskiej. Na front szli profesjonalni żołnierze, ale też: studenci, lekarze, naukowcy, nauczyciele i robotnicy. A także kobiety. Z dnia na dzień zostawiali rodziny, rzucali pracę i zaczynali walczyć. Paradoks: wielu z nich utożsamiało się z radzieckim państwem, mówili o sobie „ludzie radzieccy”, ale nagle poczuli, że „ormiańskość” także jest im bliska, że w jej imię mogą nawet zginąć. Przez wiele lat jeździłam do Armenii. Poznałam tylko jednego mężczyznę, który przyznał się, że przed wojną uciekł. „Bałem się, rozumiesz? Tak po ludzku się bałem, byłem młody, chciałem żyć, mieć rodzinę” – mówił mi. W czasie wojny był bardzo wygłodzony, posturą zaczął przypominać kobietę. Ubrał się w damską garderobę i opuścił kraj jako kobieta.