Kabulska dzielnica Szahr-e Nau to jedna z niewielu części tego miasta, o której można powiedzieć, że tętni życiem. Młodzi Afgańczycy przesiadują w modnych kawiarniach, jakich nie powstydziłyby się europejskie stolice, uliczni sprzedawcy wystawiają na chodnikach swoje kramiki, gdzieniegdzie w parkach bawią się dzieci. Znajduje się tam też dom, w którym mieszka Zablon Simontow – ostatni przedstawiciel mniejszości żydowskiej w Afganistanie. Budynek jest jednocześnie jedyną działającą w Afganistanie synagogą. Miejscowi nazywają ją mesdżed-e jehudi – „żydowskim meczetem”. Wciśnięta między niewielkie sklepiki, mieści się przy słynnej Flower Street czy – jak mówią starsi mieszkańcy Kabulu – Gulforuszi, ulicy sprzedawców kwiatów, jednej z głównych dróg handlowych w centralnej części miasta. Została zbudowana w 1966 r. przez niewielką już grupkę afgańskich Żydów, która żyła wówczas w Kabulu.
Historia Żydów pod Hindukuszem jest zaskakująca i pełna skrajności. Choć trudno to sobie dziś wyobrazić, były czasy, kiedy do historycznej krainy Chorasanu uciekali wyznawcy judaizmu z całej Azji Centralnej i Bliskiego Wschodu, znajdując tam bezpieczne schronienie i możliwość swobodnego praktykowania swojej religii. Czarne karty żydowskiej historii w Afganistanie są jednak gęsto zapisane wzmiankami o antysemickich praktykach, ograniczaniu praw żydowskich współobywateli i pogromach, które skłoniły do emigracji prawie wszystkich – poza Simontowem.
Jego odnalezienie nie jest trudne – wystarczy zapytać któregoś z okolicznych sprzedawców o drogę. „Wszyscy go tutaj znają” – uśmiecha się jeden z nich, wskazując na pomarańczowy budynek obok niewielkiego supermarketu. Niebieskie drzwi z falistej blachy zdobią metalowe gwiazdy Dawida. Do środka wpuszcza nas ok. siedmioletni chłopiec. Choć jak wiele afgańskich dzieci powinien być teraz w szkole, pracuje, dorabiając do skromnego domowego budżetu. Przez całą naszą rozmowę będzie siedział obok i przysłuchiwał się, łuskając ziarenka ryżu.
Zablon Simontow większość czasu spędza w niewielkim, skromnie umeblowanym pokoiku na piętrze, gdzie wchodzimy przez ciemną, zrujnowaną klatkę schodową. Na ścianach pomieszczenia widzę żydowskie kalendarze – Simontow, choć jest w swoich praktykach osamotniony, deklaruje, że celebruje wszystkie święta. „Przed rozmową muszę się pomodlić” – oznajmia. Z regału zdejmuje nieco przykurzoną jarmułkę, zakłada także tefilin – tradycyjne żydowskie akcesorium modlitewne w formie dwóch skórzanych pudełeczek, koniecznie wykonanych z jednego kawałka skóry koszernego zwierzęcia. Na ramiona zarzuca tałes – prostokątną chustę w granatowe pasy, jaką mężczyźni noszą podczas modlitw w dni powszednie. Słowa modlitwy odmawia po persku, w harawi, jego pochodzącym z Heratu dialekcie. „Nie znam hebrajskiego – tłumaczy później. – Dlaczego miałbym mówić w tym języku? Przecież pochodzę stąd, z Afganistanu. To jest moja ojczyzna”.