Panowie – czy są także panie?, tak – sądzę, że przedstawiono Państwu dość szeroki zakres moich poglądów i nie zamierzam wiele dodawać do tego, co już powiedziano[1]. Chciałabym wyostrzyć to, co Alan Anderson nazwał „radykalnością kryzysu”, tak jak ją postrzegam. Spróbuję Państwu pokazać, że w pewien sposób odnosi się ona do obu referatów.
Najpierw chciałabym jednak powiedzieć jedną rzecz, która po referacie p. Everetta może nie być już taka oczywista: nie jestem ani kryptobaptystką, ani kryptochrześcijanką! Z urodzenia jestem Żydówką, a jeśli chodzi o religię, to nie przynależę do żadnego Kościoła, żadnej Synagogi ani żadnej denominacji.
Oczywiście zawsze, gdy coś się napisze, pośle w świat i upubliczni, każdy może z tym zrobić, co mu się podoba – i tak powinno być. Nie spieram się o to. Nie chodzi o to, by zabiegać o utrzymanie kontroli nad myślami, które wcześniej należały tylko do nas. Należy raczej wyciągnąć lekcję z tego, co inni ludzie z nimi zrobili.
Religia a polityka
Główna kwestia to oczywiście relacja między religią i polityką. Obawiam się, że tutaj jestem zbyt staroświecka, by wierzyć, że mogą być one ze sobą połączone – niezależnie od wszelkich opinii i rozważań. Bez wątpienia – jak wskazał p. Everett – struktura organizacyjna amerykańskich Kościołów wykazuje wielkie podobieństwo do struktury politycznej amerykańskiego państwa. Bez wątpienia też samo pojęcie przymierza (covenant) jest w pewien sposób zakorzenione w Biblii. Pierwszym, który je zawarł, był Abraham. Bóg powiedział mu, żeby wyruszył do innych krajów, za granicę, i gdziekolwiek Abraham dotarł, starał się zawierać przymierze – był więc ich pierwszym twórcą. Jednakże wówczas, przed rewolucją amerykańską, „przymierze” rozumiano jako umowę między Bogiem i jego ludem. A to oczywiście coś zupełnie innego niż umowa, która opiera się na wzajemnych gwarancjach, gdzie wspólnie ślubujemy na „nasze życie, własność i nasz święty honor”. Przymierze wzajemności – takie, które opiera się tylko na wzajemności – w żadnym wypadku nie może być porównywane do przymierzy, gdzie jedna strona to Bóg, któremu zawdzięczamy nasze istnienie, który nas stworzył i dał nam Prawo, podczas gdy druga strona przysięga Mu jedynie swoje posłuszeństwo.
Jeśli chodzi o przymierze opierające się na wzajemnych przyrzeczeniach, to przemianę taką można wyśledzić przede wszystkim w myśli Johna Locke’a. Biblijne pojęcie zostało sprowadzone do przymierza między królem i jego ludem, tak że król, ogłaszając konstytucję, by tak rzec, wiązał siebie pewnymi warunkami; lecz znów – ludem stają się jedynie ci, którzy przysięgają mu posłuszeństwo. Myślę, że jest to coś zupełnie innego od przymierza, które przynosi rewolucja amerykańska. Nie sądzę, aby Konstytucji Stanów Zjednoczonych można było przypisać zagubienie rewolucyjnego ducha. Nie do końca zgadzam się z rozróżnieniem między konstytucjonalizmem a duchem rewolucyjnym. Konstytucja jest rzeczywiście kamieniem węgielnym tego kraju, lecz nie w sensie spisanego dokumentu (wrócę do tego punktu później), lecz w sensie tworzenia konstytucji, tj. wydarzenia politycznego, które ten kraj ugruntowało.