Harold Bloom, zmarły w październiku 2019 r. wybitny literaturoznawca, napisał swoisty bedeker po najważniejszych arcydziełach literatury dla początkujących. Po 19 latach przewodnik ten został wydany w Polsce. W Jak czytać i po co Bloom proponuje czytelnikowi podróż przez klasyczne dzieła prozy, poezji i dramatu XIX i XX w. – od Iwana Turgieniewa po Thomasa Pynchona. W krótkich rozdziałach-wykładach na temat kolejnych autorów i autorek dokonuje mikroanaliz literackich, wskazując najważniejsze tropy interpretacyjne, miejsca warte dociekliwej lektury. Bloom jako zawodowy literaturoznawca klasyfikuje i porządkuje gatunki literackie, co rusz wprowadzając kolejne podziały, dzieląc opowiadania na linie: Czechowowską i Borgesowską, powieści na szkoły: Melvillowską i Cervantowską, poruszając się po stworzonych przez siebie typologiach. Jednocześnie potrafi znaleźć analogię pomiędzy Sonetem 121 Szekspira a skandalem erotycznym w Białym Domu za czasów Clintona, gdy z przekąsem dodaje: „Żałuję, że wiersza nie czytano na głos, i to często, w telewizji podczas naszej niedawnej narodowej orgii oburzonej cnoty”.
Opowieść Blooma o literaturze momentami jest porywająca, jak np. w rozdziale poświęconym Waltowi Whitmanowi i jego Pieśni o sobie samym. Whitman – zdaniem Blooma – był własnym Chrystusem, który czuł, że jego amerykańska dusza nie może być wolna, jeżeli nie jest sama, i zdołał przemienić ten impuls w „coś, co może być największą z jego różnych mocy, w siłę przeciwstawiającą się przyrodzie unisono z jego duszą”. Na kilku stronach króciutkiej analizy autor wykłada genezę introspektywnego, skierowanego do wewnątrz stylu poezji Whitmana (i Emily Dickinson), „niezbędnych poetów”, który wyprowadza z arcyamerykańskiej religii polegania na sobie wykreowanej przez Ralpha Waldo Emersona. Emerson, eseista i filozof, twórca filozofii transcendentalizmu, był jednym z najbardziej wpływowych myślicieli XIX w., głoszącym nieskrępowany indywidualizm, amerykańską deklarację niepodległości. Tutaj Bloom okazuje się nieocenionym przewodnikiem po literaturze Stanów Zjednoczonych: wskazuje tropy i ślady wczesnej myśli amerykańskiej, momentami mało czytelnej dla Europejczyków. Podaje też jedną z najpiękniejszych funkcji poezji, która „tak często wizjonerska, próbuje zadomowić czytelnika w świecie, gdzie to, czemu się przypatrujemy, ma transcendentalną aurę”.
Książka ta nie jest jedynie akademickim podręcznikiem literaturoznawczym, to również credo czytelnicze samego autora. Bloom jest niepokornym krytykiem, zdecydowanie odrzuca wszelkie „nowe i modne” sposoby odczytania z ukosa, z perspektyw ideologicznych czy etycznych. Taka postawa odbija się w doborze jego lektur: w kanonie Blooma pojawia się pięć kobiet na 42 autorów i jedynie dwoje pisarzy niebiałych: Toni Morrison i Ralph Ellison. W książce wielokrotnie wyraża swoją niechęć czy wręcz pogardę dla „szkoły resentymentu”, jak nazywał współczesny nurt badaczy próbujących przyjrzeć się tekstom literackim z pozycji feministycznych, mniejszościowych czy lewicowych. Humanistyka zaangażowana, taka, która ma charakter krytyczno-emancypacyjny, krytykujący systemy władzy i dominacji, nie interesuje Blooma. Jako akademik i formalista, twardo stoi na swoich pozycjach estetycznych, wierząc, że to samo dzieło, a nie biografia czy historyczne konteksty powstania, musi dyktować nam jego interpretację. Poświęcając rozdział powieściom Jane Austen, pisze wprost: „Ci, którzy obecnie czytają Austen politycznie, nie czytają jej wcale”. Literatura nie powinna służyć celom społecznym, twierdził, lecz jedynie „rozkoszy czytania”. Rozkosz literaturoznawcy jest jednak doświadczana na chłodno i analitycznie wykoncypowana, jeśli porównać ją np. z esejami O czytaniu i pisaniu Mario Vargasa Llosy. Spowiadając się ze swojej obsesji Panią Bovary, Llosa ekshibicjonistycznie odsłaniał się jako czytelnik-kochanek, „z sercem bijącym pożądaniem”. Wyznawał nieskrępowaną miłość do melodramatu, tandety, kiepskiego gustu, niebędącą przy tym ironicznym ani intelektualnym dystansem. Iberoamerykański noblista chce być przez literaturę uwodzony, wabiony i usidlany, lubuje się w erotyce i nie stroni od literackiej pornografii, którą stawia przed każdym opowiadaniem grozy. Bloom z kolei misternie konstruuje swój wybór lektur najlepszych, najbardziej wartościowych, takich, które zasługują na miano arcydzieł. Llosa jest tym czytelnikiem, który raczej doznaje, niż interpretuje, lektura to u niego cielesna, emocjonalna bliskość pełnego zbliżenia z fabułą. U Blooma – przeciwnie – ciało nie ma znaczenia w procesie lektury, nie przygląda się mu tak, jak robił to choćby Georges Perec twierdzący, że czytanie to nie tylko lektura tekstu, „odczytywanie znaków, stąpanie po linijkach, zgłębianie stron, przemierzanie sensu, to nie tylko abstrakcyjna jedność autora i czytelnika, mistyczne wesele idei i ucha”. Perec odkrywał w czytaniu „ruch pewnych mięśni, przyjmowanie określonej pozycji ciała, wybór pozycji, pory czytania, rolę, jaką odgrywały w tym procesie oczy, głos, usta i cała posturologia”. Dla amerykańskiego badacza literatury poruszone zostają jedynie dusza i umysł.