Janusz Poniewierski: Przez sześćdziesiąt lat towarzyszył Pan Profesor „Tygodnikowi Powszechnemu” w różnych rolach: jako autor, redaktor, przyjaciel i bliski współpracownik, wreszcie jako czytelnik. Jak Pan trafił do „Tygodnika”?
Jacek Woźniakowski: Od niepamiętnych czasów znałem Annę Turowiczową, potem poznałem Jerzego. Na początku rzeczywiście funkcjonowałem w „Tygodniku” jedynie jako współpracownik: prawie od pierwszego numeru pisałem pod pseudonimem krótkie felietoniki, ukazujące się pod tytułem „Ucho igielne”. Zachodziłem wówczas do „Tygodnika”, który miał swoją siedzibę w budynku Kurii. Członka redakcji zrobił ze mnie Kisiel – to on namówił Jerzego Turowicza, żeby przyjął kogoś z młodszej generacji. Zaczęło się zresztą bardzo surowo: trafiłem tam w czerwcu 1948 roku, zaraz po ślubie. Powiedzieli mi wtedy, że mam tydzień na podróż poślubną, a potem muszę wracać, bo… cała redakcja chce jechać na wakacje. I rzeczywiście, kiedy po tygodniu posłusznie wróciłem do Krakowa, okazało się, że zostawiają wszystko na mojej głowie.
JP: Jednym słowem, został Pan od razu sekretarzem redakcji.
JW: Wszelkie funkcje w „Tygodniku” od zawsze były dość fikcyjne, podział pracy wynikał z aktualnej potrzeby, każdy z nas musiał umieć wszystko: redagować teksty, łamać numer, chodzić do cenzury, odpowiadać na listy… Wymienialiśmy się tymi zadaniami z Turowiczem, Jasiem Szczepańskim, Pawłem Jasienicą. Kiedy Jerzy zaczął wyjeżdżać za granicę, pełniłem funkcję zastępcy naczelnego, pilnowałem gospodarstwa. Raz, w czasie Soboru, Jerzy nie dostał paszportu, za to ja dostałem i – jako soborowy korespondent „TP” – wyjechałem do Rzymu, a stamtąd do Indii.
JP: Wcześniej był rok 1953 – negocjacje z władzami na temat przyszłości „Tygodnika”. W relacjach z tych rozmów wciąż powtarza się Pańskie nazwisko. Wygląda na to, że grał Pan wówczas w redakcji pierwsze skrzypce.
JW: Pierwsze na pewno nie. Pamiętam, że do Warszawy jeździliśmy na zmianę. I to było dość męczące. Ale jeździli wszyscy: Gołubiew, Turowicz, Stomma, rzadziej Malewska. Ja, jako najmłodszy, towarzyszyłem każdemu z nich. Ale w ostatniej rozmowie z Bidą [Antoni Bida – dyrektor Urzędu ds. Wyznań (red.)] istotnie mnie poniosło i to ja najbardziej wówczas pyskowałem.
JP: Dobrze, że Was wtedy nie zamknęli, tak jak redaktorów „Tygodnika Warszawskiego”.
JW: Powiedziałem Bidzie, że gdybym był na jego miejscu, to „zostawiłbym tych ludzi (to znaczy nas) w spokoju. W końcu żadnych zamachów nie przygotowują”. W ten sposób zasuflowałem mu gotową formułę, do której potem, szczęśliwie dla nas, się zastosował.
JP: Jaka była, Pańskim zdaniem, największa zasługa „Tygodnika” w pierwszym okresie jego istnienia (1945-1953)?
JW: Zrealizowaliśmy to, o co nam wtedy chodziło. A chodziło o to, żeby przenieść pewne wartości religijne i intelektualne przez ten „czarny rów”, który się przed nami otwierał. Żeby przetrzymać te straszne lata, zachować jakąś nitkę ciągłości pomiędzy tradycją kultury polskiej a przyszłością, bo wydawało się nam, że wszystko ulega systematycznemu niszczeniu.