Historia jako przedmiot szkolny była dla mnie nieatrakcyjna. Odczuwałam ją jako męczącą i szalenie nudną. Był to zbiór suchych dat, nazwisk i pustych faktów, bez żywych emocji i pełnokrwistych ludzi, z którymi mogłabym współodczuwać. Pewnie dlatego poniechałam jej zdawania na maturze, chociaż już wtedy uważałam się za humanistkę. Dopiero pierwsze polskie wydanie Głosu przeszłości Paula Thompsona i Joanny Bornat, uzupełnione o teksty Lynn Abrams i opublikowane przez Centrum Archiwistyki Społecznej w partnerstwie z Ośrodkiem Karta, uświadomiło mi ostatecznie, dlaczego w dorosłym życiu zaczęłam uganiać się dookoła z dyktafonem.
Pierwszy raz Głos przeszłości ukazał się w 1978 r. w Stanach Zjednoczonych. Okazał się pionierską, przełomową książką o historii mówionej i wszedł do akademickiego interdyscyplinarnego kanonu, z którego korzystają nie tylko historycy, ale też socjologowie, antropolodzy, filozofowie i psychologowie. Przede wszystkim stał się jednak manifestem historii mówionej, z którego od lat czerpią specjaliści, a także realizatorzy lokalnych projektów historycznych z całego świata. Czwarte wydanie tej pracy jest pierwszym polskim i zawiera znaczące uzupełnienia niektórych rozdziałów (np. o opis pokrewnych działań, takich jak oddolne ruchy na rzecz pamięci, tzw. memory movements, narracje dotyczące choroby czy badania nad pamięcią) i zupełnie nowe, m.in. dotyczące teorii i osiągnięć historii mówione.
Dokumentowanie walki o władzę
Thompson i Bornat przekonują, że historia mówiona to narzędzie zmiany. Największą uwagę czytelniczek kierują na jej cele społeczne, a nie na narzędzia, dzięki którym utrwala się relacje o doświadczeniach konkretnych rozmówców. Zauważają coś z pozoru oczywistego, a jednak często bezwiednie odtwarzanego na szkolnych i akademickich lekcjach historii (co tak bardzo mnie do niej zniechęcało): „Do końca XIX stulecia cel historii miał w zasadzie charakter polityczny i polegał na dokumentowaniu walk o władzę. Niewiele uwagi poświęcano życiu zwykłych ludzi czy działaniu gospodarki lub religii w czasach kryzysów takich jak reformacja, angielska wojna domowa czy rewolucja francuska. Czas historyczny mierzono okresami panowania konkretnych władców lub całych dynastii. Nawet badaczy historii lokalnej interesowało zarządzanie gminami i parafiami, a nie – życie codzienne mieszkańców”. Dlaczego tak się działo? Historycy należeli do warstwy rządzącej i zarządzającej, więc niewiele obchodził ich punkt widzenia np. robotników czy doświadczenie kobiet. Jednak nawet gdyby chcieli wtedy napisać odmienną wersję minionych zdarzeń oczami tych grup, zauważają Thompson i Bornat, byłoby to szalenie trudne. Dokumenty, na podstawie których tworzono przez wieki opowieść o dziejach, przechowywali, zachowywali lub niszczyli ludzie o takich samych priorytetach (dokumentowanie walki o władzę). Im bardziej były to więc materiały lokalne, osobiste i nieoficjalne, tym gorzej dla nich i dla szansy zachowania relacji w nich zawartych. „Sama struktura władzy działała jak wielkie urządzenie rejestrujące – kształtowała przeszłość na własny obraz i podobieństwo”. Zwykli ludzie byli w tych administracyjnych i politycznych dokumentach bytami statystycznymi, pozbawionymi głosu, a zatem i osobistego doświadczenia, a przede wszystkim wpływu na tworzenie opowieści.