Działo się to w Taborze pod Pragą, gdzie Bonowicz od przyjazdu chodził i potrząsał swoją komórką, która za nic nie chciała wejść w zasięg. Żeby weszła, przeszliśmy niewielkie miasteczko najpierw naokoło, potem wszerz i wzdłuż, a za trzecim razem kreśląc nerwowy schemat w kształcie rozgwiazdy, w oczekiwaniu na znajomą wibrację w kieszeni Wojtkowych spodni. Bez skutku. Miasteczko było naprawdę nie za duże, więc kiedy czwarty raz mijaliśmy wystawę z turkusową sukienką w błotne maziaje, nawet Wojtek musiał zauważyć, że robi mi się słabo z pożądania. –„Chodź, przymierzysz” – powiedział. Cena była designerska, ale punkt nie obsługiwał płatności kartą, co potraktowałam jako szansę na uratowanie mojej nieśmiertelnej duszy, a w każdym razie utrzymanie jeszcze przez miesiąc szkolnych posiłków moich dzieci na wyśrubowanym poziomie zupy i dużego drugiego dania. Zapomniałam, oczywiście, że chwila na zastanowienie, zanim się ulegnie pokusie, ten kłopotliwy dar losu, przydaje się skutecznie tylko wówczas, gdy mamy do czynienia właśnie z po prostu pokusą, a nie – z przeznaczeniem. Gdy wyszłam z przebieralni, Wojtek zagwizdał „I should be so lucky”. To był ten moment, o którym ludzie mówią „to jest ten moment”. Poszliśmy wyciągnąć korony.
Jako trzecie znaczenie dla słowa „akceptacja” słownik języka polskiego podaje „pogodzenie się z czymś, czego nie można zmienić”. Trzeba przyznać, że dość szybko doszłam w obliczu czeskiego bankomatu do piątego – akceptacji – etapu żałoby po dużych (na rzecz małych) drugich daniach w listopadzie.
Zresztą odkąd do szkół weszła, wraz z czarnym rynkiem drożdżówek, ustawa przeciw soleniu posiłków, coraz częściej musiałam popołudniami dopychać moją wygłodzoną młodzież naprędce smażonymi kartoflanymi plackami, na które sypała zabroniony w szkole cukier bądź sól łyżkami, wcale nie dlatego że to smaczne, tylko bo zabronione.
Teraz przynajmniej będę smażyć te placki w turkusowej sukience z bardzo krótkiej – bo obejmującej dwa egzemplarze – serii i będę miała poczucie, że to ja kieruję swoimi chuciami, a nie one mną. Stałam tak, stukałam w klawiaturę bankomatu, opowiadałam bankomatowi o kartoflach i chuciach, a Wojtek gwizdał „I should be so lucky”. Bankomat przeliczył żądaną ilość koron czeskich na złote polskie i spytał, czy zgadzam się na przyjęty przelicznik. Moje przeznaczenie miało mnie kosztować nieco, a nawet stosunkowo sporo więcej, niż sobie samodzielnie policzyłam. Na szali ważyła się obecnie również zupa, przynajmniej zupa tego z moich dzieci, które już tak szybko nie rośnie. Zawahałam się.
– Accept daj – powiedział Wojtek. – Daj accept.
Dałam. I w tym momencie (a był to już drugi moment z rodzaju tych, o których ludzie mówią „to jest ten moment”, w ciągu kwadransa) w spodniach Bonowicza nastąpiła wytęskniona wibracja, i wszedł w zasięg. „Żaden człowiek nie jest samotną wyspą” – powiedział Bonowicz z wyraźną wdzięcznością. I wziął mnie na ciastko.