Do pewnego momentu w moim życiu chciałam czytać i oglądać treści ambitne, wzbogacające, mądre, często trudne w odbiorze. Lubiłam się tym zmęczyć, poruszyć czułe struny w sercu. Mieć później o czym myśleć, dyskutować zawzięcie i przedstawiać swój punkt widzenia.
Aż przyszła pandemia, a z nią bezradność i chęć ucieczki w jakiś bezpieczny kąt, z kocem, którym można się otulić, w emocje, które ukoją i pozwolą na chwilę wytchnienia.
Podobno kto szuka, ten znajdzie. Nie wiedziałam wówczas, że ten mały kąt rozrośnie się niebawem w całkiem spory pokój, a ja znajdę nową pasję. Zaczęło się od obejrzenia koreańskiego serialu (Stranger, reż. Kim Suk-won). Przez pierwszy odcinek trudno było mi przebrnąć, bo obcy (i dziwny!) język, bo twarze bohaterów niełatwo odróżnić, bo sposób filmowania i pokazywania obrazów tak odmienny od tego, co znałam do tej pory. Lecz z każdym kolejnym odcinkiem coraz bardziej czułam, jak odpoczywam, jak odrywam się od rzeczywistości. O ile wcześniej lubiłam filmy i postaci, z którymi mogłam się utożsamiać, o tyle tym razem było dokładnie na odwrót. Trochę tak, jakby człowiek wkraczał w inny wymiar, w jakieś nierealne historie. Spodobało mi się.
Powoli uczyłam się rozpoznawać twarze, odkrywać ulubionych aktorów. Jednak przede wszystkim chciałam wiedzieć więcej na temat kultury koreańskiej. Wiedzieć, żeby zrozumieć symbole, zachowania i postępowanie czasem zupełnie nieakceptowalne z naszego europejskiego punktu widzenia. Zaczęłam więc czytać o historii (dawnej i współczesnej) Korei, sięgnęłam po literaturę, kulinaria, muzykę. To wszystko działo się jednocześnie. Do tego zapisałam się na lekcje języka. Chciałam spróbować. Nastawiałam się na to, że będzie trudno, ale stwierdziłam, że nawet jeśli nauczę się tylko koreańskiego alfabetu hangul, to i tak będzie warto. I kiedy wszyscy szli na plażę, ja powtarzałam materiał do egzaminu.
Myślę, że nauka nowych rzeczy zawsze otwiera głowę. Niezależnie od tego, czy ma się lat 10 czy 60, wchodzenie na nieznany teren i odkrywanie zupełnie świeżej pasji sprawia, że chce się żyć.
Dla mnie taką terra incognita okazała się Korea Południowa. Wpadłam na hallyu (koreańską falę) i płynę z nią, nie tylko oglądając seriale.
Bo jeśli o nie chodzi, są to długie, często godzinne albo ponadgodzinne odcinki, których jest zwykle ok. 16. A w nich (prawie) każdy znajdzie coś dla siebie. Podczas gdy filmy sensacyjne bywają dość brutalne i krwawe (G.P., My Name), seriale obyczajowe (My Mister, Something in the Rain) pozwalają przyjrzeć się tradycjom – widzimy szacunek do starszych (lub starszych stażem) i jego konsekwencje, konflikty rodzinne, codzienne przyzwyczajenia, kuchnię i koreańskie potrawy. Jeśli chcemy zapomnieć o całym świecie, polecam filmy romantyczne (Chocolate, Crash Landing on You, Nevertheless), często tak oderwane od rzeczywistości, że człowiek ma wrażenie, iż ma znowu 12 lat i ogląda bajkę dla dzieci. Pozytywni bohaterowie są w nich piękni, negatywni niezbyt urodziwi, dobro prawie zawsze zwycięża zło. Opowieści o miłości, o którą trzeba zawzięcie walczyć, pokonując kolejne przeszkody, to oprócz koreańskich seriali historycznych (Mr. Sunshine) mój ulubiony rodzaj rozrywki.