Kiedy w moje pierwsze urodziny zaczynałem chodzić, samotność wprawnie trzymała mnie pod pachami, żeby pomóc mi dźwigać ciężką zasikaną pieluchę. Pokazywała, jak wygląda równowaga. Dzięki niej upadałem tak, żeby uszczerbki na zdrowiu były jak najmniejsze. Dlatego nigdy nie miałem wstrząsu mózgu, tylko lekkie zadrapania, nie poparzyłem się wrzątkiem i nie złamałem ręki, spadając z osiemnastu stromych kamiennych schodów w domu mojego kuzyna. Dzięki niej dorastałem w przekonaniu, że jestem twardszy od skały.
Rodzice lubili moją samotność, bo od momentu, w którym ją poznałem, mieli więcej spokoju. Czasami, kiedy wyciągałem plastikowe żołnierzyki i bardzo cicho bawiłem się z nią w wojnę, stawali w drzwiach dziecinnego pokoju i mówili do siebie: „Zobacz, jakiego grzecznego syna mamy. Inni mają rozwrzeszczane bachory, a my urodziliśmy aniołka. Nawet te blond włoski ma jak cherubinek”. Zdarzało się, że całowali mnie w czoło, a ja złościłem się, bo przy okazji deptali po zasiekach lub schowanych między pudełkami czołgach. Nie uważali na żołnierzy, którzy za chwilę mieli po raz piętnasty tego dnia zginąć. Nigdy nie przepraszali, kiedy zniszczyli moją pieczołowicie przygotowaną wojnę. Nie gniewałem się zbyt długo, bo nie miałem pojęcia, dlaczego świat miałby mi robić na złość, skoro jego zadaniem jest dawać to, co najlepsze. To przekonanie wyssałem z mlekiem matki – tak przynajmniej twierdziła.
W sumie kto miał wiedzieć, co ma w pokarmie, jak nie ona. Co ciekawe, mleko w proszku przekazywało tę samą prawdę życiową.
*
Odkąd pamiętam, najskuteczniejszą metodą podrywu była właśnie ona. Samotność.
Już po pierwszych kilku zdaniach dziewczyny głaskały mnie po głowie i współczuły tragicznego losu, jaki mnie spotkał, bo byłem sam jak palec, a przecież urodziliśmy się po to, żeby dzielić wszystkie troski na dwoje. Współczuły mi samotności, której zawdzięczały, że mogły mnie poznać. Dziwiło mnie to, ale ulegałem, bo dzięki temu mogłem czasami pójść z kimś do łóżka, przytulić się, pogadać, a od wielkiego dzwonu odnaleźć w którejś z dziewczyn żonę.
Po zaślepieniu miłością, kiedy zaczynaliśmy wybudzać się z pięknego snu, niektóre z nich przytomniały i mówiły: albo ona, albo ja. Zwykle po krótkim zastanowieniu wybierałem ją. Byłem do niej przywiązany, a je znałem zawsze zbyt krótko. Nie mogły tego pojąć. Trzaskały drzwiami i nigdy więcej się nie spotykaliśmy. Były też takie, którym nie przeszkadzała moja odwieczna towarzyszka życia. Tolerowały ją, kiedy siedziała mi na kolanach i obejmowała za szyję. Nie miały nic przeciwko, kiedy przesiadywałem z nią w zamkniętym pokoju i robiłem nie wiadomo co. Nawet w nocy, kiedy budziłem się wystraszony koszmarem, w którym spadałem do studni bez dna, szukałem w jej objęciach spokoju. To także potrafiły znieść. Jedliśmy śniadania we troje, wyjeżdżaliśmy razem na wakacje, przemycając samotność do hoteli, żeby nie płacić za dodatkowe łóżko i oglądaliśmy nudne filmy, które samotność uwielbiała. Jednak nawet kobiety przekonane, że są dla mnie w stanie znieść wszystko, nie wytrzymywały w trójkącie. Prędzej czy później odchodziły wycieńczone trudami funkcjonowania w haremie. Układały sobie życie od nowa i dzwoniły na święta z życzeniami, nie przejmując się zazdrosnymi mężami, którzy dzięki mojej samotności mieli schrzanione Boże Narodzenie. Dzięki swoim żonom wściekali się na moje życie, chociaż nic o nim nie wiedzieli, ale wiadomo, jak upierdliwi mogą być zazdrośnicy. Eksdziewczyny, którym przypominałem się tylko z okazji świąt, zawsze pytały o kota. Jak żyje? Czy nadal jest taki gruby? Czy zmieniłem mu dietę? I czy obcinam mu pazury? Wiedziałem, dlaczego to robiły. Wredne żmijki. Chciały się zemścić w najbardziej delikatny sposób, jaki umiały. Wiedziały, że moje koty (bo przez całe dorosłe życie przewinęło się ich kilka) miały w dupie samotność i z tego powodu ona ich nienawidziła. Za każdym razem, kiedy sierściuch siadał mi na kolanach, nie było miejsca dla niej. Odstraszyły ją mruczeniem i ciepłem, którym chętnie dzieliły się z moim brzuchem. W takich momentach samotność stawała na głowie, żeby odzyskać swoją pozycję. Straszyła wizjami zawału serca, nadejściem kolejnej nerwicy czy po prostu wyzywała od leni, bo wiedziała, że to mnie dotknie. Umiała wzbudzić wyrzuty sumienia. Wiem, że nie robiła tego złośliwie, tylko ze zwykłej troski o siebie.