W dobie pandemii zostaliśmy zmuszeni do zmiany przyzwyczajeń. Rozbestwieni ofertą tanich linii lotniczych, dzięki którym świat skarlał do rozmiarów pudełka od zapałek, zbyt łatwo zapomnieliśmy, że prawdziwa przygoda czai się tuż za winklem, że wystarczy rozejrzeć się po okolicy, by poczuć w sobie pasję odkrywcy. Dziwna sytuacja, gdy spacer do warzywniaka stał się substytutem przemierzania koła podbiegunowego, a kolejka do apteki upodobniła się do sznurka wspinaczy uwięzionych w korku pod Mount Everest, spowodowała, że, chcąc nie chcąc, przyjęliśmy nowe reguły gry, raz-dwa przedzierzgnąwszy się w nieustraszonych eksploratorów przysiółków osiedli i dzielnic.
Oczywiście wszyscy znamy filmiki i rysunki używające sobie na pokraczności okolic i okoliczności, w jakich przyszło nam żyć. Ich symbolem jest autobus, który dociera na rozwidlenie dróg i mając do wyboru kierunki „Radom” oraz „Sosnowiec”, zawraca w te pędy, aż się za nim kurzy. Czarna legenda towarzysząca wielu polskim miastom i miasteczkom sprawiła, że wolimy utwierdzać się w przekonaniu o ich rzekomej brzydocie i niedomaganiach, niż próbować naprawdę je poznać i – dlaczego nie? – polubić. Regularnie uprawiany przez nas sport, a więc licytowanie się na najnudniejsze i najszpetniejsze miejsca w Polsce oraz na niedolę tkwienia w szczękach ich blokowisk, choć sam w sobie potrafi być nawet zabawny, świadczy o całkowitym braku wrażliwości na otaczającą nas rzeczywistość. Dopóki to narzekanie odbywa się za pośrednictwem internetowych memów, nie jest źle. Gorzej, jeśli przenosi się w sferę naszych przyzwyczajeń i zaczyna wpływać na sposób postrzegania tego, co nas otacza.
Uczymy się tym samym, że najbliższa okolica jest mniej ważna i zdecydowanie mniej atrakcyjna niż taka sama okolica „gdzieś indziej”, najchętniej w ciepłych krajach, bo tam jest megakolorowo i wszędzie roznosi się aromat kwiatów i ciasta z truskawkami.
Albo po prostu w Najpiękniejszych Miejscach Na Ziemi, które – jak piszą na blogach i forach – są najpiękniejsze z definicji. A skoro tak, to chcemy choć przez jeden weekend w roku do nich przynależeć, choć na chwilkę znaleźć się w ich granicach, byle tylko uszczknąć kropelkę doskonałości, byle móc się poprzeglądać w lustrze naszych pragnień. Niemal odruchowo skreślamy wszystko, co mało egzotyczne i inne od naszych wyobrażeń atrakcyjności, po czym próbujemy przeszczepić owe wyobrażenia na przaśny grunt lokalności, gdzie wciąż królują pawilony z blachy falistej, kwitnie pasteloza i – ogólnie rzecz biorąc – pokutuje syndrom „nocy na dworcu w Kutnie” z klasycznej piosenki Kultu. Pal licho, że dzisiaj ów dworzec ma się nijak do siebie samego sprzed trzech czy czterech dekad, ważny jest symbol. Szarościom i geometrycznemu prostactwu mówimy kategoryczne „nie” i zamiast tego stawiamy sobie różowo-błękitny pałac z wieżyczkami, by uczynić zadość naszej tęsknocie za pięknem. Taka budowla z pewnością ochroni nas przed całym złem, jakie niesie z sobą okolica, odgrodzi od krzywych chodników i psich kup, tak jak palisada z żywopłotu daje nam schronienie przed normalnym rytmem życia miasta.