fbpx
fot. Mateusz Skwarczek / Agencja Gazeta
Jakub Kornhauser lipiec–sierpień 2019

Mikrowyprawy jako sposób na życie

Nawet najbardziej niepozorne miejsce skrywa w sobie coś niepowtarzalnego. Mamieni ofertami all inclusive lub wizją dziewiczych ekspedycji na krańcach świata, rzadko o tym pamiętamy. A przecież wyprawa do Soboniowic, Toń czy Przylasku Wyciąskiego oferuje tyle samo – no, powiedzmy sobie szczerze: znacznie więcej – atrakcji.

Artykuł z numeru

Mikrowyprawy – przygoda jest wszędzie

Mikrowyprawy – przygoda jest wszędzie

Zacznijmy od pana Sommera. „W promieniu co najmniej sześćdziesięciu kilometrów wokół jeziora nie było nikogo – mężczyzny, kobiety, dziecka, ba, nawet psa – kto by nie znał pana Sommera, ponieważ pan Sommer nieustannie znajdował się w drodze. Pan Sommer od wczesnego ranka do późnego wieczoru przemierzał okolicę. Nie było dnia w roku, żeby pan Sommer nie wyruszył w drogę. Mógł sypać śnieg albo walić grad, mogło grzmieć albo lać jak z cebra, słońce mogło prażyć, orkan nadciągać – pan Sommer wędrował” (P. Süskind, Historia pana Sommera, tłum. M. Łukasiewicz, Warszawa 2006, s. 16).

Bohater powieści Patricka Süskinda, zaopatrzony przez ilustratora Jean-Jacques’a Sempégo w płaszcz i sękaty kij, nie próbował dotrzeć do źródeł Amazonki ani nie forsował nowych dróg w ścianach himalajskich ośmiotysięczników. Nie opływał globu i nie podbijał biegunów. Za to – tylko tyle i aż tyle – cały czas był w ruchu. Oto bowiem klucz do zrozumienia fenomenu wędrówki, zwłaszcza dziś, kiedy wydaje się nam, że efektowne fotki z wakacji czynią z nas i naszych ziomków podróżników na miarę Vasco da Gamy. Zarazem odkrywców nieznanych światów i uczestników najatrakcyjniejszych egzotariów, które poleca się nam w przewodnikach. Rzecz jasna, „dedykowanych” specjalnie dla samotnych backpackerów spragnionych wrażeń niedostępnych pospólstwu.

Wśród podróżniczych bestsellerów („spersonalizowanych” z myślą o najwybredniejszych globtroterskich gustach), które zalegają w co drugim supermarkecie, trudno o refleksję, po co właściwie mamy się gdziekolwiek wyprawiać i z czym się to wiąże.

Przyzwyczailiśmy się, że wielcy podróżnicy z pierwszych stron gazet pieczołowicie opisują nam najdalsze zakątki świata, a najczęściej nie znają dobrze dzielnicy miasta, w którym na co dzień mieszkają.

Dziarscy reporterzy wożą się taryfami i myślą, że posiedli magiczną wiedzę o rzeczywistości. Podstawowym celem współczesnego wędrowca stało się, by zobaczyć coś na własne oczy, zaś jego atrybuty to samolot i lokalny kierowca furgonetki, gotów za niewielką opłatą obwieźć odkrywcę tajemnymi szlakami. Dotarcie do umyślonego miejsca całkowicie przesłoniło proces docierania. Paradoks polega na tym, że można być podróżnikiem, nie ruszając ręką ani nogą. Można być w drodze, nie stawiając kroku. Pan Sommer popukałby się tylko sękatym kijem w czoło. Gdzie więc wędrowanie w wędrowaniu?

Perypatetycy, bieżeńcy i flanerzy

Starożytni perypatetycy, uczniowie Arystotelesa, prowadzili filozoficzne dysputy, przechadzając się. Wierzyli bowiem, że ruch korzystnie wpływa na procesy myślowe, odświeża pamięć i pozwala skoncentrować się na omawianym zagadnieniu. Oczywiście nie jest to żadna wiedza tajemna, dziś już w przedszkolu dowiadujemy się, że spacer pobudza krążenie i usprawnia pracę mózgu. XVIII-wieczni ruscy bieżeńcy, zwani również biegunami, sądzili, że jedynie ciągły ruch pozwoli człowiekowi na uniknięcie pułapek zastawianych przez Złego. Taki model mistycznego wędrowania posłużył Oldze Tokarczuk do zbudowania narracyjnego pomysłu w jej głośnej powieści Bieguni nie tylko dlatego, że oferuje połączenie tego, co cielesne, z tym, co duchowe. Również z powodu estymy, jaką darzy się nomadów, ludzi, którzy muszą przenosić się z miejsca na miejsce, by żyć, którzy zamieszkują w swoim nieustannym ruchu. Ruchu niemającym nic wspólnego z napawaniem się własną przedsiębiorczością i dziarskością, lecz znajdującym cel w ciągłym krążeniu.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się