Od prawie 20 lat pracuję jako przewodnik turystyczny w Antarktyce i Arktyce. Na ogół wygląda to tak, że mieszkamy na statku, który pływa od jednego atrakcyjnego miejsca do drugiego. Kiedy już tam jesteśmy, spuszczamy na wodę zodiaki, czyli solidne pontony z mocnym silnikiem zaburtowym. Potem staję przy rumplu, podpływam do trapu statku i biorę na pokład osiem lub dziesięć osób. Następnie zawożę je na brzeg, gdzie będą oglądać kolonie pingwinów (to, oczywiście, tylko w Antarktyce, bo w Arktyce ich nie ma), ptaków morskich albo fok, uchatek czy morsów (te z kolei tylko w Arktyce). Czasem też zwiedzają stację naukową albo arktyczną wioskę Inuitów. A czasem po prostu chcą połazić po górach i podziwiać widoki. Bywa też, że zamiast gdzieś lądować, ruszamy na wycieczkę zodiakową wśród gór lodowych, lodowców i pięknych górskich krajobrazów lub wśród wielorybów, które albo nas się nie boją i spokojnie żerują, albo wręcz podpływają zaciekawione. Takie wycieczki lubię chyba nawet bardziej od lądowania. Jeśli jest ładna pogoda, mamy do dyspozycji nawet dwie godziny na wodzie. W takim czasie można zodiakiem przepłynąć całkiem duży obszar i sporo zobaczyć, przy czym nigdy nie wiadomo, co to będzie konkretnie. Każde z nas, przewodników i przewodniczek, ma oczywiście w zanadrzu kilka trików, niemal stałych elementów gry, które wykorzystujemy, gdy chwilowo nic się nie dzieje lub gdy miejsce wyjątkowo temu sprzyja.
Jednym z tych, które lubię najbardziej, jest „minuta ciszy”.
Działa on tylko wtedy, kiedy nie ma wiatru, którego szum, wraz z chlupotem fal, uniemożliwiłby nam wykonanie ćwiczenia. Dodatkowo trzeba się znaleźć daleko od kolegów i koleżanek, żeby nie było słychać silników ich łodzi. Ponieważ dla bezpieczeństwa pływamy zawsze parami, działania trzeba skoordynować z partnerem lub partnerką z drugiego zodiaka. Najlepiej jest wpłynąć w miejsce, gdzie woda pokryta jest tzw. gruzem lodowym, czyli niewielkimi bryłkami lodu. To nie powinien być lód morski, czyli zamarznięta woda morska, tylko okruchy lodu z pokruszonych gór lodowych i growlerów. Te ostatnie to pływające kawałki lodu trochę mniejsze od góry lodowej, tj. o średnicy metra lub kilku. Ich nazwa pochodzi od słowa „growl”, czyli „warczeć”, i odnosi się do dźwięku wydawanego przez deski kadłuba, kiedy w takie kawałki przypadkiem uderzą.
Growlery wzbudzały przerażenie wśród dawnych żeglarzy.
Czasem bardzo nieznacznie wystają nad powierzchnię morza, a jeśli są ze starego lodu, z którego powietrze zostało już wyciśnięte, są idealnie przejrzyste i prawie niewidoczne, zwłaszcza przy falach. Zderzenie z nimi jest dla drewnianego statku bardzo groźne. Wszystko to fragmenty słodkowodnego lodu lodowcowego. Powstaje on w ten sposób, że najpierw spada trochę śniegu, potem trochę więcej i więcej, aż w końcu śnieg pod spodem jest tak zgnieciony, że zamienia się w lód. Trwa to kilka lat – i tak właśnie tworzą się lodowce, które następnie spływają powoli z gór w stronę morza. Kiedy lodowiec cieli się do morza, powstają góry lodowe. Ponieważ ten lód kiedyś był śniegiem, wciąż jest w nim dużo bąbelków powietrza – i o to nam chodzi. Lodowy gruz, unoszący się w wodzie, stopniowo się roztapia, uwalniając te bąbelki.