fbpx
fot. z archiwum Marcina Podlaskiego
Julia Fiedorczuk lipiec-sierpień 2021

Jeż na autostradzie: Marcin Podlaski

Lubię skondensowane obrazy, które zdarzają się w poezji Podlaskiego. Lubię pierwszy wers tego wiersza, gęsty pod względem brzmienia i treści, esencjonalny, ultraoszczędny.

Artykuł z numeru

Sztuka zachwytu

Czytaj także

Julia Fiedorczuk

Jeż na autostradzie: Barbara Klicka

Liryzm buntu

Możliwe, że jestem ostatnią czytelniczką na świecie, która trzyma pod ręką ogromny papierowy Słownik języka polskiego PWN; kiedy czytam wiersze, często sprawdzam w nim znajome słowa, żeby na nowo odsłonić ich dziwność. Na przykład „kłąb” to: „coś poplątanego, mającego kulisty kształt, skłębiona masa, splot”, ale też, „u dużych ssaków: wypukłość między karkiem a grzbietem, utworzona przez wyrostki kolczyste pierwszych kręgów piersiowych”. Wysokość w kłębie to „wysokość zwierzęcia mierzona od początku kończyn przednich do szczytu kłębu”. Takie otwarcie umieszcza w centrum obrazu ciało: jest to ciało ssacze, zwierzęce, dopiero potem ludzkie. Ciało zwinięte w kłąb (kłębek) – bezbronne i kruche.

Początek wiersza decyduje o nastroju całości, skulone ciało sugeruje smutek i bezsilność. „Wzrost” kontrastuje z taką pozą, bo kojarzy się z pozycją wyprostowaną – ze zdrowiem i siłą. Pytanie z drugiego wersu – „Ile byś mi dała?” – może odnosić się właśnie do wzrostu, ale nie musi. Oderwane od kontekstu, uruchamia głębsze i bardziej fundamentalne znaczenia: „ile byś mi dała?” Co byś mi dała? Jak wiele z samej siebie byś mi dała? Innymi słowy: ile jestem dla ciebie wart? Ile jestem wart? Ile można za mnie zapłacić? Język uczuć zazębia się z językiem ekonomii – takie czasy. Poezja Podlaskiego często wybija to na pierwszy plan i nie jest w tym odosobniona – nowa poezja często mierzy się z metajęzykiem neoliberalnej ekonomii.

Między innymi na tym polega jej polityczność, polityczność nieoddzielna od intymności. Debiutancki tom Podlaskiego, trzysta cytryn do trzeciej potęgi tygrysa, krąży wokół tego splotu, sięgając po język rozpięty między liryzmem a wulgarnością:

„to jest siódma pieczeń owieczki na pachwinie apokalipsy

to jest kobieta z wężem na nadgarstku chcę jej

nogi ręce pachwiny zajrzeć pod sukienkę włosy

śpiewałem żeby zagłuszyć ale zaczęło być głośniej

krzyczało zerżnij możesz bo jest cała twoja

ciało twoje żebro twoje tak zarządził pan bóg

który jest wirusem nuklearną bronią arcykapłanów”.

Jest w tej poezji energia buntu, ale jest również bezbrzeżny smutek. Jest słabość. I chyba to najbardziej mnie w niej ujmuje, nieoczekiwany afekt na skrzyżowaniu złości i żałoby, sprawczości i katatonii.

I jest coś jeszcze – a mianowicie nieoswojona, tajemnicza przestrzeń ducha, wyzierająca spomiędzy konsumpcyjnych formułek. W połączeniu lewicowej (rewolucyjnej) polityki, intymności i duchowości jest coś, co przywodzi na myśl Simone Weil. Wielkie wrażenie wywarło na mnie ostatnio jedno jej zdanie (z Wyboru pism w przekładzie Czesława Miłosza): „Nie mogłaś się urodzić w lepszej epoce niż ta, w której wszystko zostało stracone”. Zdanie to pochodzi z pierwszej opublikowanej (pośmiertnie) książki zapisków Weil La Pesanteur et la Grâce (1948). Filozofka sugeruje, że strata – całkowite ogołocenie – paradoksalnie, jest czymś najlepszym: najlepszy czas, żeby się urodzić, to ten, w którym wszystko zostało stracone. Jest on w każdym razie lepszy od tego, w którym coś jeszcze mieliśmy: nadzieję? Złudzenia? Co jeszcze?

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się