Drugi okupacyjny nawyk wyniósł już z getta. Trafił tam jesienią 1940 r. Dwa lata i kilka miesięcy obcowania z lękiem nauczyły go, żeby w restauracji siadać zawsze tak, by widzieć drzwi.
Tosię Langnas, sąsiadkę z naprzeciwka, poznał w dniu, w którym powiesił się jej ojciec. Recytowała mu Słowackiego, Mickiewicza, Tuwima, on starał się przekonać ją do Goethego i Heinego. Jednak głośniej od literatury wybrzmiewała w getcie muzyka.
– W jednym podwórzu koncert skrzypcowy Beethovena, w innym klarnetowy Mozarta albo harfa brzmieniem Ravela.
Walce Straussa.
Słyszał je, kiedy 22 lipca 1942 r. stawił się w gabinecie Adama Czerniakowa. Czerniaków przedstawił go szefowi ekipy likwidacyjnej Sturmbannführerowi Höffle jako swego najlepszego tłumacza. Chciał, by zaprotokołował posiedzenie. Polecił przynieść ze swojego biura dwie maszyny, często zawijała się taśma. „Dziś rozpoczyna się wysiedlenie Żydów z Warszawy…” – dyktował Czerniaków. –
Pamiętam napięcie i przezroczystość powietrza, dźwięk maszyny do pisania, aparatów fotograficznych i dobiegające zza okna walce Straussa, jakimi umilali sobie oczekiwanie czekający w autach esesmani. Przesiedleńcy mogą zabrać 15 kg bagażu… żydowska służba porządkowa… miała przeprowadzić akcję przesiedleńczą… dostarczyć 6 tys. Żydów na Umschlagplatz – mówił. Jeszcze tego dnia pobrali się z Tosią, jako jego żona mogła być wykluczona z akcji „przesiedleń”. Przez chwilę byli jeszcze „pożytecznymi Żydami”.
– Potem o naszym losie decydował Niemiec z pięknym pejczem. Obdartych, brudnych i nieogolonych kierowano na Umschlagplatz natychmiast. Innym dawano wyrok w odroczeniu. Ostatnie słowa, jakie Tosia usłyszała od mojej matki, brzmiały: „Dbaj o Marcela”.
Pociągi do Treblinki odjeżdżały stale. A oni chcieli żyć. W nieżydowskiej części miasta znaleźli się 3 lutego 1943 r. Obcy ludzie gdzieś ich prowadzili. Ktoś powiedział, że zapyta swojego brata, Bolka z Gocławia, czy mógłby ich ukryć.
Mógłby. O ile ten Żyd nie jest „chałaciarzem spod Żelaznej Bramy”.
Aby tam dotrzeć, trzeba było przejechać pół Warszawy. Tramwajem, pełnym ludzi, kiedy wszyscy wracali z pracy.
Brat Bolka uznał, że tak będzie najbezpieczniej. Przebrał go za ubogiego kolejarza. Twarz umazał sadzą. „Koniecznie ściągnij okulary, tylko Żydzi noszą okulary w tym wieku” – powiedział. – Miałem 23 lata. Zabronił mi się bać. Uprzedził, że konduktor będzie na mnie patrzył. Nie dlatego, że chce mnie zadenuncjować, ale żeby się umówić na zatrzymanie biletu, który ponownie sprzeda. „Pamiętaj, nie odwracaj wzroku!”. Bolek, zecer, na powitanie powiedział: „Byłoby pięknie, gdyby pan mógł przeżyć u nas tę straszną wojnę”.
Jak długo można być wdzięcznym za uratowanie życia? – pytałam go w 2008 r.
Odpowiadał krótko, za każdym razem tak samo: „Całe życie”.
„Pół Polak, pół Niemiec i cały Żyd” – tak o sobie mówił. Ocalonym przez Bolka z Gocławia był Marcel Reich-Ranicki zwany w Niemczech „papieżem krytyki literackiej”. Jego przeszłość w powojennej Polsce była niejednoznaczna, pracował dla Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.