Pod spożywczym spotkałem sąsiada.
– Coś trzeba z tym zrobić – mówił przejęty – bo to nie może tak dłużej być. Im zmienili tę posadzkę, a w naszym bloku… Dziś zebranie wspólnoty, będziemy to głosować…
– Ta nasza jest ciągle dobra – rzuciłem, nie wiedząc, że wciagam go w pułapkę. A to przecież nie była jego wina. Chciał dobrze. Komu się, na Boga, chce na te spotkania chodzić? A on tam jest zawsze i zgłasza usprawnienia. I ja to bardzo szanuję, nawet jeśli się z tymi usprawnieniami nie zgadzam. Ale tego konkretnego dnia odpowiedzieć mu to było wciągnąć go w pułapkę stuporu. No więc posadzka. Zaraz jednak przeszedł do tematu bramy do garażu:
– Te piloty, co nam je dali, one działają z opóźnieniem. To irytujące…
Kłoda piastunka – odpłynąłem myślami – przewraca się pod naporem wiatru lub czasu i tak już zostaje. Na niej wysiewają się inne drzewa. Dlatego czasem, idąc przez puszczę, można zobaczyć ich kilka rosnących w idealnym rzędzie, jakby zasadzonych ręką człowieka.
– … no i wystarczyłoby wezwać kogoś z serwisu tych bram, żeby to wyregulowali. I już takich opóźnień, rozumiesz, nie będzie…
Ale czasami drzewa nie wyrastają na leżącym pniu, tylko ustawiają się po obu jego stronach. Wtedy powstaje szpaler, i to wygląda jeszcze bardziej ludzko. A ludzkie nie jest.
– … i kolejna rzecz: fugi między płytkami na klatce schodowej, to już chyba czwarty kolor…
A ten świerk, o tutaj – mówił nam Michał, kładąc dłoń na chropowatym pniu – jest ważny, bo zacienia ten grab. A na grabie urządził się pewien rzadki porost. Nosiłem więc temu świerkowi wodę, ze sto litrów mu tam wlałem. Żeby przeżył, a z nim ten tutaj obywatel – i pokazywał palcem sinozieloną plamkę na grabowym pniu.
– … i może jednak byłoby warto jakoś to ujednolicić. Te fugi. Filip?
Twarz za szybą. Widziałem go, ale ledwo słyszałem. Zastanawiałem się nawet, czy mu (sobie?) w tę szybę nie zapukać. Zrobiłbym przepraszającą minę, jak to się robiło w pandemii na zoomach, gdy był obraz, lecz nie było dźwięku. Ta mina mówi: „Przepraszam, ale coś nie działa. Włączę i wyłączę”. Uraczyłbym go nią, pomachał na pożegnanie, a później ujął w dłoń tę małą łapkę, która gdzieś tam na mnie w dole czeka cierpliwie. I poszlibyśmy sobie, ja i syn, w naszą małą sekretną stronę. A stopy stawialibyśmy cicho, tak żeby nie zwracać na siebie uwagi.
– Filip? – dobiegło jednak zza szyby przytłumione wezwanie. – To zebranie zaczyna się o osiemnastej i…
Tak, ewidentnie miałem kaca. Ale to był taki dobry kac, zielony. Dawno mi się już nie przytrafił.
Właściwie to mogłem się go spodziewać. Poprzednie trzy dni spędziłem w Puszczy Białowieskiej, po miękkim chodziłem, po mokrym. Kląskało mi to pod butem, mięsiło, szeleściło i chrupało. A potem już w domu znów było jak kiedyś, gdy wracałem z obozu i nie mogłem przywyknąć do tego, że sufit nad głową nie faluje od wiatru tak, jak falował brezent w przeżartej kurzem „dziesiątce” rozstawionej na stalowych masztach. To zdziwienie to był kac, który właśnie nadchodził.