Budzę się usatysfakcjonowana, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Wykazałam się, uratowałam kogoś, może nawet siebie.
Ale tamtego poranka obudził mnie jakiś dźwięk, niezbyt głośny odgłos uderzenia.
Wstałam. Na balkonie leżał martwy bażant.
Martwy bażant na wysokości pierwszego piętra, na betonowym peerelowskim osiedlu, to nie jest rzecz powszednia. To raczej ciąg dalszy snu o wojnie albo pierwsza scena filmu „postapo”.
Co się robi z martwym bażantem w czasach pandemii? Najpierw się na niego długo patrzy. Ogląda się jego wypukłości, równo ułożone pióra, niebieskawą szyję. Bo bażant nawet po śmierci nie traci uroku.
Potem się myśli, że może on wstanie, otrzepie pióra i poleci. Później czyta się przepisy na bażanta w limonkach, podsyłane przez rozbawionych znajomych. Potem się myśli, że może spadł z któregoś z balkonów wyżej, może tam kruszał przed świętami. Aż w końcu bierze się telefon i dzwoni się do powiatowego inspektoratu weterynaryjnego. Ja tak zrobiłam.
– Pani poczeka, z szefem połączę, bo to dzikie zwierzę – usłyszałam. A zatem na balkonie miałam martwe dzikie zwierzę.
Ktoś po nie przyjechał pół godziny później – sympatyczny człowiek w gumowych rękawiczkach i z czarnym workiem w ręce. Był to pierwszy gość od dobrych kilku dni, bałam się go wpuścić i szczerze mu o tym powiedziałam. Pakowaniem bażanta do worka zajął się więc mój mąż, a my przez uchylone drzwi, zachowując bezpieczny dystans dwóch metrów, rozmawialiśmy o tym, że bażanty takie właśnie są: spłoszone, lecą na oślep, nisko, lotem koszącym. Ten nasz mógł nie zauważyć rozjaśnionej słońcem ścianki balkonu.
Ja na tę ściankę patrzę codziennie, tuż za nią rośnie wierzba, z dnia na dzień zieleńsza.
W czasach kiedy lepiej nie wychodzić i nie przyjmować wizyt, balkon łączy mnie ze światem, a wierzba odmierza czas.
Codziennie budzę się ze snów o wojnie i wyglądam przez okno. Codziennie na dole jeżdżą samochody Ochotniczej Straży Pożarnej i policji, nadając komunikaty o konieczności pozostania w domu i niekontaktowania się z nikim.
*
Mam pracę, która polega na rozmowach z ludźmi, na interakcjach, na spotkaniach. Teraz obserwuję ich tylko przez okno. Ludzi z psami i robotników na budowie naprzeciwko. Sprzedawczynię, która co rano idzie do pracy w sklepiku za rogiem, pracowników zakładu oczyszczania miasta w rękawiczkach i maskach, kierowcę autobusu, który zawsze zawraca w zatoczce nieopodal mojego bloku. Kurierów i pocztowców, pracownika spółdzielni, który przycina zeschnięte krzaki.
Czytam w internecie, ile osób pomaga. Migranci wożą przygotowane przez siebie obiady do szpitali. Za darmo. Wietnamska społeczność przekazała polskim szpitalom kilka tysięcy testów na obecność koronawirusa. Nastolatki robią zakupy potrzebującym. Taksówkarze wożą za darmo ratowników i pracowników szpitali. Wolontariusze Zupy na Plantach i Mobilnego Punktu Poradnictwa pomagają osobom w kryzysie bezdomności. Emerytki i emeryci szyją maseczki. A ja nie umiem nawet szyć.