A czułem się, mówiąc w skrócie, jak nie u siebie. „Tak, połóż się na brzuchu. Zobaczmy, jak wygląda sytuacja” – powiedziała Malwina na pierwszym spotkaniu. A ja znów, w myślach, chwytałem się słów: „Sytuacja? Jaka sytuacja?” – jak gdyby słowa przestały odpowiadać realności mojego ciała, jakbym musiał przypomnieć sobie ich znaczenie lub nigdy go nie znał… Wtedy dotknęła mojej blizny, chwyciła ją delikatnie palcami obu rąk jak zastygłą na mokrej jezdni dżdżownicę. Przez mój kręgosłup przeszła fala. Przeniosła mnie ponownie do czasu, którego nie chciałem pamiętać.
Krótka historia blizny
Miałem 16 lat, kiedy zacząłem tracić równowagę. świat przechylił się na lewą stronę: w trakcie jazdy na rowerze dziwne ciążenie w kościach, podczas spaceru uchodzące spod stóp płyty chodnikowe, na balkonach, mostach, tarasach widokowych przyprawiające o zawrót głowy odczucie, że zaraz otworzy się przede mną otchłań. Nikomu nie mówiłem o tych wrażeniach, nauczyłem się nie opowiadać o towarzyszącym mi poczuciu dezorientacji, które miało się tylko pogłębić. Kilka tygodni później przestałem słyszeć. Świat okryła mokra wata, powiedziałem coś głośno do siebie, ale głos dochodził z odległego miejsca, jakby nie z moich ust. Rodzice zaczęli zwracać uwagę, że zdarza mi się odpowiadać zupełnie bez sensu lub nie reagować na prośby, wezwania, pytania. „Hej, pokrój jeszcze… Słyszysz, mówię do ciebie – zobaczyłem przed sobą twarz matki – gdzie jesteś?” Zdecydowali się posłać mnie, po raz pierwszy w mającym się rozpocząć ciągu wizyt, badań, kontroli, do lekarza, który nakazał prześwietlenie ucha. Maszyna przeniknęła w głąb ciała, rozejrzała się, nic nie odnalazła. „Słyszę w nocy gwizd – powiedziałem lekarzowi – głośny gwizd”. Ten popatrzył na mnie zza biurka, przechylił głowę niczym bezwładna lalka, po czym powoli zamknął kartę pacjenta.
Potem moją głowę zaczął obejmować pulsujący ból. Ledwo dawałem radę wstać z łóżka, światło stało się dotkliwe, przestałem czuć się tym, kim byłem jeszcze niedawno – energicznym chłopakiem, który bez wahania przemierza przestrzeń i czas.
Któregoś popołudnia szedłem w odwiedziny do kolegi, a kiedy mijałem rząd srebrnych świerków, te nagle wygięły się do samej ziemi. Wiatru nie było, panowało ciche, ciepłe popołudnie, a drzewa przypominały katapulty gotowe wyrzucić w stronę pobliskich bloków ciężkie kamienne pociski i zniszczyć place zabaw, ukwiecone balkony, ustawione w rzędach auta, wywołać wojnę w spokojnym mieście. To wydarzenie przypomniałem sobie w trakcie lektury Podróży wokół mojej czaszki Frigyesa Karinthyego. Węgierski pisarz, opisując pierwsze symptomy guza mózgu, z powodu którego miał dwa lata później – po operacji przeprowadzonej przez sławnego szwedzkiego neurochirurga Herberta Olivecronę – umrzeć, wspomina „niewidzialne pociągi” odjeżdżające, czterokrotnie, z miejsca, gdzie nigdy nie kursowały: „Słyszałem agresywny, hałaśliwy, natarczywy dźwięk. Stukot pociągu, tak głośny, że zagłuszał wszelkie rzeczywiste odgłosy – kelner coś mówił, a ja nie słyszałem. Ten dźwięk nie dochodzi z zewnątrz, to pewne, stwierdziłem ze zdziwieniem. I nigdzie nie widzę jego źródła. Ale wobec tego… Pochodzi z wnętrza mojej głowy” (tłum. A. Górecka). Świerki wyginały się do ziemi, grożąc zniszczeniem całego osiedla, ale tylko w mojej głowie, gdzie rósł i przejmował nade mną kontrolę guz mózgu. Konkretnie, jak podaje po łacinie i wielkimi literami szpitalna karta informacyjna: duży guz lewego kąta mostowo-móżdżkowego, nerwiak.