W Bogocie wylądowałem przed północą. O tej porze to miasto przypomina rozbrojony hiperśmietnik na czubku Ziemi, po ulicach furkotają kartony i plastik, lecz jakby przetrzebione przez łapczywą, ale honorową watahę, która zagarnąwszy najlepsze kąski, przeniosła się już nieco dalej. Bogota leży prawie 3 tys. m n.p.m. Jest zimno. Po dwóch dniach wsiadłem do autobusu, który przez kolonialną Baricharę zabiera towarzystwo na wybrzeże Karaibów. O świcie do busa pod Santa Marta wpadł nasycony tropikalną słodyczą żar. Przespałem się w Tagandze w hamaku z widokiem na migotliwą zatokę. Następnego dnia zrobiłem zapasy, kupiłem sporo jedzenia, wynająłem muła i jego opiekuna, a zarazem tłumacza o imieniu Callixto i wyruszyłem w góry.
Wyrastają już na przedmieściach kolonialnego miasta Santa Marta i nazywają się Sierra Nevada, a ściślej: Sierra Nevada de Santa Marta. Dziwny to masyw. Przypominają raczej jedną monstrualną górę. Wyłaniają się z turkusowej toni karaibskich wód, z idealnie półokrągłych i białych jak sól plaż oddzielonych od siebie spiętrzonymi głazami rodem z Kepler 22b. Na dystansie nie więcej niż 30 km wyrastają swoimi ośnieżonymi pikami prawie 6 tys. m n.p.m. Sześć km w pionie na odcinku 30 km. To geograficzny fenomen, schody do nieba, naturalna piramida obfitująca we wszystko, co przychodzi do głowy, by zdrowo i przyjemnie żyć: niezliczone gatunki owoców i warzyw, kukurydza, maniok, trzcina cukrowa, kawa, tytoń, koka. Jej mieszkańcy i gospodarze nazywają ją Sercem Świata. U ich podnóża we wsi Aracataca urodził się i wychował Gabriel García Márquez, autor literackiej próby dowodu na jedność fikcji i czegoś, co pozuje na jej przeciwieństwo.
Ostatnią noc na wybrzeżu spędziłem w opustoszałym pensjonacie. Nie było w nim nikogo prócz mnie i pary cichych Szwajcarów. Niebo pociemniało. Młody muskularny Mulat w japonkach włóczył się bez celu z maczetą pomiędzy bananowcami i wielkimi kwiatami. Zszedłem na plażę. Była szeroka, czysta i pierwotna. Po horyzont ciągnęła się ciemna selwa, która strzepywała z grzywy nadmiar dojrzałych kokosów. Do trzech żywiołów dołączył czwarty: błyski układały się na niebie z rozmachem w rozbudowany, piętrowy wzór. Robiło się zupełnie fioletowo. Wiatr targał po piachu wielkimi liśćmi. Nie spadła ani kropla deszczu. Po tych plażach często wędrują w białych szatach i stożkowych czapkach Indianie Kogi uznani przez antropologów za przedstawicieli najlepiej zachowanej cywilizacji prekolumbijskiej.
Pierwsze spotkanie
Wędrówkę zaczęliśmy w palomino. wtedy zobaczyłem ich po raz pierwszy. Stali w rzędzie przy jakimś sklepie na skraju drogi, którą śmigały auta i motory. W rzędzie, jeden koło drugiego, jakby traktowali tę chwilę jako rodzaj upokorzenia, które trzeba znieść z honorem. Od razu weszliśmy na wąską ścieżkę w nasyconej zielenią dżungli, by wspinać się nią zygzakami przez następne trzy dni. Mniej więcej po dwóch godzinach zobaczyłem po prawej pierwszą wioskę Kogi. Była identyczna jak na fotografiach. Parę kilometrów od cywilizacji białych – ostentacyjna manifestacja osobności: okrągłe chaty przycupnięte pod markizą lasu, zbudowane bez użycia ani jednego gwoździa, dostępnych w sklepie w Palomino za parę pesos. Ich czubki wieńczą dwa skrzyżowane kije – symbol przekonania o dwoistości sił we wszechświecie.