Wydawało mi się wtedy, że takie spory powinny być esencją prawdziwego myślenia, kuźnią, w której wykuwają się poglądy, stanowiska, argumenty. Wysoka temperatura dyskusji angażowała ponadto emocjonalnie: wyobrażałem sobie, że stojąc po stronie Tischnera, jestem w awangardzie, że dopełnienie się tego sporu w rzeczywistości, jego przeniknięcie do powszechnego myślenia o chrześcijaństwie jest przesądzone; że odejście tomizmu na zasłużoną emeryturę i triumf katolicyzmu otwartego to kwestia najbliższych lat.
Spór zdążył obrosnąć licznymi legendami, powtarzanymi szeptem. Podobno ktoś ze środowiska lubelskiego pisał do Watykanu donosy na Tischnera, zarzucając mu nieprawowierność; podobno sam Tischner odważył się pojechać z odczytem na KUL, gdzie został wygwizdany przez dogmatycznie tomistyczną społeczność. Podobno. Nie sprawdzałem tych plotek i chciałem wierzyć, że Tischner samotnie staje do walki z legionem tomistów, wspieranych przez wiernych i gotowych na wszystko akolitów. Mityczny obraz tej walki rozpalał wyobraźnię.
Po niemal ćwierćwieczu od tamtych odurzeń muszę stanąć w niewesołej prawdzie i uznać iluzoryczność własnych nadziei.
Myślenie posoborowe, otwartość na świat i obecne w nim prądy intelektualne to w Kościele katolickim – zwłaszcza w Polsce – nie rzeczywistość, tylko wąski margines. To nie tomizm okazał się skazanym na wymarcie kierunkiem; to katolicyzm otwarty okazał się niewiele znaczącą wysepką na morzu myślenia tradycyjnego, niechętnego zmianom i temu, co nowe.
W gruncie rzeczy 20 lat, które upłynęło od czasów moich studiów, to historia fundamentalnego rozczarowania.
Jak się do tego ma Tischner? Na razie opowiadam o sobie. Jednak ten osobisty stosunek do intelektualnego sporu jest być może jedynym powodem, który skłania mnie do pisania tego tekstu.
W latach 90. w swoich tekstach publicystycznych Tischner przestrzegał przed integryzmem, który miał za niebezpieczny sposób myślenia zamykający katolicyzm na świat i chcący zawładnąć totalnie umysłami wierzących, przenikający w struktury władzy i próbujący budować katolickie państwo Boże na ziemi. Ale wtedy lefebryści byli egzotycznym rezerwatem poza granicami Kościoła, a toruńska rozgłośnia dopiero stawiała pierwsze kroki. W Krakowie wykładali Życiński, Heller, Kłoczowski, Tarnowski, w „Znaku” i „Tygodniku Powszechnym” pojawiały się odważne teksty, które próbowały pokazać nowoczesny wymiar chrześcijaństwa. Otwieranie się Kościoła wydawało mi się ruchem nie do powstrzymania. Polemiki Tischnera sięgały jednak głębiej, były zanurzone w spór o kształt współczesnego katolicyzmu. W tle wracały idee ze sporu, który rozegrał się w latach 70.
Anatomia sporu
Trudno wyczerpująco przedstawić pełne i zniuansowane stanowisko Tischnera w ramach nieobszernego tekstu. To kilka artykułów samego Tischnera, wiele jego własnych tez oraz odpowiedzi na liczne polemiki (Stępnia, Salija, Półtawskiego, Gogacza). Wszystko to tworzy interesującą mapę ówczesnego życia intelektualnego polskiej inteligencji katolickiej, mapę kreśloną w nowej rzeczywistości, którą ukształtowały przełomowe ustalenia II Soboru Watykańskiego.