fbpx
fot. Richard Dumas / Agence VU / East News
Catherine Malabou maj 2020

Kwarantanna w kwarantannie i z dala od niej. Rousseau, Robinson Crusoe i „ja”

Podziwiam tych, którzy potrafią analizować obecny kryzys wywołany przez pandemię COVID-19 w odniesieniu do globalnej polityki, kapitalizmu, stanu wyjątkowego, kryzysu ekologicznego, strategicznych relacji między Chinami, Stanami Zjednoczonymi a Rosją itd. Osobiście na tę chwilę ja sama staram się być „jednostką”.

Artykuł z numeru

Ostatni tacy papieże

Ostatni tacy papieże

W maju 1743 r. do Mesyny przybył statek z Korfu, na którym znajdowały się ciała członków załogi zmarłych z powodu tajemniczej choroby. Statek i ładunek zostały spalone, jednak wkrótce potem w szpitalu i najbiedniejszych częściach miasta zaobserwowano przypadki nowej dziwnej choroby. A wraz z latem przyszła przerażająca epidemia czarnej śmierci, pozbawiając życia od 40 do 50 tys. ludzi, by następnie zniknąć i rozprzestrzenić się w innych częściach Sycylii. Jan Jakub Rousseau podróżował z Paryża do Wenecji. Epidemia zmusiła go do zatrzymania się w Genui. O swojej przymusowej kwarantannie opowiada w Wyznaniach:

„Był to czas zarazy w Messynie. Flota angielska wylądowała tam i zrewidowała statek, na którym się znajdowałem. To sprowadziło na nas, skorośmy po długiej i uciążliwej przeprawie przybyli do Genui, trzytygodniową kwarantannę. Zostawiono do wyboru podróżnym, czy chcą ją odbyć na statku czy w lazarecie; uprzedzono nas, iż znajdziemy tam tylko cztery gołe ściany, ponieważ nie było jeszcze czasu na umeblowanie. Wszyscy wybrali statek. Nieznośne gorąco, ciasność przestrzeni, brak ruchu, robactwo, wszystko to sprawiło, że na wszelkie ryzyko wybrałem lazaret. Zaprowadzono mnie do wielkiego dwupiętrowego budynku, zupełnie pustego; nie znalazłem tam ani okna, ani stołu, ani łóżka, ani krzesła, ani nawet zydla, aby usiąść, ani wiązki słomy, aby się położyć. Przyniesiono mi płaszcz, worek podróżny, dwie walizki; zamknięto za mną duże drzwi o potężnych zamkach. Zostałem sam, ze swobodą przechadzania się z pokoju do pokoju i z piętra na piętro, wszędzie zastając tę samą samotność i to samo ogołocenie.

Mimo to nie żałowałem, iż wybrałem raczej lazaret niż statek; jak nowy Robinson zacząłem się urządzać na swoje trzy tygodnie niby na całe życie.

Najpierw miałem rozrywkę polowania na pchły, których nabawiłem się na statku. Kiedy dzięki gruntownej zmianie bielizny i odzieży zdołałem się wreszcie oczyścić, wziąłem się do meblowania pokoju, który obrałem za kwaterę. Sporządziłem wygodny materac z kubraków i koszul, prześcieradło z kilku serwet, które zeszyłem razem, kołdrę ze szlafroka, poduszkę ze zwiniętego płaszcza. Zrobiłem siedzisko z walizki ułożonej na płask, stół z drugiej, ustawionej na wysokość. Wydobyłem papier, przybory do pisania, ułożyłem w formie biblioteki kilkanaście książek, które miałem ze sobą. Słowem, urządziłem się tak dobrze, że poza brakiem firanek i okien było mi w tym zupełnie nagim lazarecie niemal tak wygodnie jak w mieszkaniu przy ulicy Verdelet. Posiłek podawano mi z wielkim ceremoniałem; dwóch grenadierów z najeżonymi bagnetami eskortowało go za każdym razem; schody były mą jadalnią, podłoga służyła za stół, stopień poniżej za siedzenie. Kiedy przyniesiono obiad, wzywano mnie dzwonkiem, bym zasiadał do stołu. Między posiłkami, kiedy nie czytałem ani nie pisałem lub też nie pracowałem koło umeblowania, przechadzałem się po cmentarzu protestanckim, który mi służył za dziedziniec, lub też wchodziłem na latarnię wznoszącą się nad portem, skąd mogłem widzieć wpływające i odpływające statki. Przebyłem w ten sposób dwa tygodnie” (tłum. T. Boy-Żeleński).

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się