Kwadratowa, więc ławki poustawiano inaczej niż w pozostałych gabinetach. Było też pianino. A jednak mieściliśmy się wszyscy. Cała biologiczno-chemiczna klasa. Wszystkie klasy miały tam lekcje wychowania muzycznego, a nasza dodatkowo jeszcze łacinę. Dwa przedmioty zepchnięte na koniec szkolnego korytarza do najmniejszej sali. Salki właściwie. Prawie parafialnej. Z tą różnicą, że szczególnej nabożności tam nie było, natomiast często było rozrywkowo: Krzysiek grywał na pianinie, rzadziej na skrzypcach, czasem ktoś przyniósł gitarę, raz Tomek, raz ja i graliśmy, zdarzało się, że słuchaliśmy płyt i śpiewaliśmy różne takie, zadane przez nauczycielkę lub z własnych odkryć, pozaprogramowych. Popularny był oczywiście Dylan, a także duet Simon & Garfunkel, i w ogóle muzyka zwana „zachodnią” i odkrywana za sprawą Radia Luxembourg, nasłuchiwanego namiętnie nocą, bo wtedy mniej trzeszczało, i znana dzięki przywożonym z zagranicy winylom oraz amerykańskim filmom, które akurat w latach 70. w większej liczbie zaczęły trafiać do kin i prawie zawsze bardzo dobre, bo na przykład w takim 1973 roku można było oglądać i Kabaret, i Absolwenta, więc brzdąkaliśmy wybrane utwory ze ścieżki dźwiękowej tego drugiego, biorąc wszystko, rzecz jasna, ze słuchu.
A na łacinie…? Cóż, łacina to był odrębny rozdział szkolnej edukacji. Była w programie, bo biologiczno-chemiczny profil miał nas przygotować do studiów medycznych lub przyrodniczych. Tylko okazało się, że był to przedmiot, który zamiast specjalizować, radykalnie nas humanizował. Zasługa w tym podręcznika Vox Latina oraz nauczyciela, który był wykładowcą uniwersyteckim i miał akademickie nawyki. To było coś dawnego, niekoniecznie od razu coś antycznego, ale na pewno dystyngowanego, a może tylko przedwojennego, bo to wtedy pracownicy uniwersytetów uczyli także w szkołach średnich. Zwyczaj piękny i dobry, dla wykładowców i dla uczniów. A nasz profesor Wilczyński, z tym – niech już będzie – przedwojennym i niewymuszonym dystyngowaniem, zwrócił się do nas już na początku pierwszej lekcji słowami: „Proszę państwa”. Spojrzeliśmy po sobie i od razu urośliśmy, tak, zrobiliśmy się roślejsi, doroślejsi, ważniejsi, a najistotniejsze było to, że urośliśmy we własnych oczach, bo do nas, pierwszaków, choć z czerwonymi tarczami, nikt tak nie mówił. Nie mówił tak obleśny geograf, który miał chrapkę na drobną i dobrą uczennicę z pierwszej ławki od okna i żartował pod jej adresem, śliniąc się na jej widok, i zadowolony w własnych żartów, potrząsał błyszczącą łysiną (pewnie stąd miał przezwisko „Żarówa”); ani chamski wuefista, brat piłkarza ligowego, więc może w tym należało upatrywać jego niepowtarzalnego prostactwa i nieustannych chrapliwych krzyków, mających nas zdopingować do gry; nawet piękna germanistka, dla której uczyliśmy się wszystkich reguł gramatycznych, pamiętając jednakże powiedzenie, że „gdyby nie te der–die–das, to by były Niemce z nas”; czy ruda polonistka, robiąca błędy językowe – nie, nikt z nich tak do nas się nie zwracał… tylko łacinnik, profesor Stanisław Wilczyński. On oczywiście nie był żadnym profesorem, chyba nawet nie miał doktoratu. No, ale przecież mówiliśmy do wszystkich nauczycielek „pani profesor” i do tych kilku nauczycieli „panie profesorze”, więc tym bardziej do niego, tym bardziej że przychodził z uniwersytetu.