Ulokowanie katechez w szkole jest rozwiązaniem wygodnym i korzystnym przede wszystkim dla dzieci i rodziców. Henryk Samsonowicz, minister edukacji narodowej w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, podpisując w pierwszych dniach sierpnia 1990 r. instrukcję wprowadzającą nauczanie tego przedmiotu do szkół, nie mógł zapewne przewidzieć, jak dalekie zmiany w odniesieniu do czasu wolnego, stylu pracy, decyzji o wyborze szkoły i miejsca zamieszkania, a nawet miejsca religijnych praktyk zajdą w kolejnych dekadach. Zachodnia nowoczesność nieodwracalnie zmieniała nasze życie oraz – o czym często zapominamy – sposoby przeżywania duchowości. Powrót do ewangelicznych źródeł – praktykowania w małych wspólnotach, spójnych na poziomie świadectwa życia i przekonań głoszonych przez jej członków – nie dokona się bez zmiany zasad kształtujących relacje społeczne i ram naszego życia. A to wymaga wysiłku i wyrzeczeń. To klucz do zrozumienia nauczania ostatnich papieży: Benedykta XVI i Franciszka. Tymczasem wciąż brakuje świadomości tego faktu.
Blisko 30-letnia katecheza przyparafialna pozostaje we wspomnieniach kilku pokoleń Polaków urodzonych w okresie PRL-u: popołudniowe wyprawy do kościoła i powroty – zimą już po zmroku, nauka pieśni, ksiądz lub siostra grający na gitarze. Wracając z nostalgią do tych wspomnień w dyskusjach o miejscu nauczania religii, zapominamy często, że dziś nasze związki z parafią bywają okazjonalne, bo nawet wierzący i praktykujący katolicy wybierają nieraz kościoły odległe od miejsca zamieszkania. „Nie mam pewności, że to inne rozwiązanie byłoby lepsze” – mówi o. Marek Donaj, proboszcz parafii św. Katarzyny w Krakowie. „W PRL-u życie toczyło się w środowisku, w którym wszyscy się znali. Chodziliśmy do najbliższej parafii, bo tam mieszkaliśmy, tam się uczyliśmy, znaliśmy innych rodziców. Dziś cały ciężar kształcenia zrzucono na szkołę, często oddaloną od miejsca zamieszkania. To tam dzieci spędzają większą część dnia, nieraz od 8.00 do 17.00”. Co więcej, wbrew wciąż żywym stereotypom, na brak wolnego czasu narzekają nie tylko mieszkańcy wielkich miast. Niezależnie od miejsca zamieszkania wolne chwile odzyskujemy w weekend, starając się nadrobić rzeczy, na które zabrakło czasu w tygodniu. Być może dlatego Polacy coraz częściej mszę św. – spełnienie religijnej potrzeby, a czasem obowiązku – pozostawiają na ostatnią chwilę. Ilu z nas byłoby gotowych, aby w tygodniu popołudniami posyłać dzieci na religię do kościoła?
Mądrzy kapłani bardzo mocno walczą o wiernych, na różne sposoby zapraszając ich do udziału w niedzielnej liturgii, a także do głębszego zaangażowania w rozwój duchowy. Tym, którzy to pole odpuszczają, pozostaje narzekanie na pustoszejące świątynie i pogłębiającą się sekularyzację. „Przychodzą do mnie ludzie z całego Krakowa, np. z prośbą, aby ochrzcić dziecko – mówi o. Marek Donaj. – Mam świadomość, że nie mogę stracić żadnej osoby i odesłać człowieka z niczym. Dlatego moim uczniom zawsze powtarzam, że później w życiu mogą do mnie przyjść ze wszystkim. I wracają. Nieraz po wielu latach”. Skoro nawet podtrzymanie cotygodniowej praktyki wymaga coraz więcej zaangażowania, czy przeniesienie religii do parafii mogłoby się odbyć bez utraty części wiernych?