Dostałam mejlem reklamę nowych smaków sushi i mimo starań nie jestem w stanie zrozumieć sposobu myślenia osoby odpowiedzialnej za tę kampanię. Może to zresztą nie człowiek, może to przestrzelony algorytm. Zimny ryż jest ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę w okresie, gdy coraz śmielej patrzę na słoik z miodem. Ostatnio dużo częściej w mediach społecznościowych wyświetlają mi się reklamy kołder obciążeniowych i polarowych kocyków z rękawami. Przeszukuję wszystkie komody, bo jestem pewna, że miałam gdzieś jeszcze jedną czapkę, jeszcze inny szalik. Niepostrzeżenie zaczynam wkładać szarości i czernie. Czasem granat, chociaż w listopadzie wydaje mi się niedorzecznie letnim kolorem.
Za to herbata z cytryną smakuje jak nigdy.
To jeszcze nie przesilenie zimowe, wiem, ale powoli zaczynam wytracać energię – choć wciąż nie doszłam do rezerwy.
W listopadzie najchętniej zapadłabym w sen i obudziła się dopiero na wiosnę. Jestem stałocieplna, to by przecież było uzasadnione – jakoś trzeba przetrwać te trudne warunki. I nie potrzebowałabym nawet kilku miesięcy, wystarczyłyby mi, tak szacuję, trzy tygodnie. To oczywiście pomysł niedorzeczny, bo w tym czasie moje dzieci musiałyby się żywić zupkami chińskimi, a ten zapach na pewno by mnie wybudził. Myśli o śnie zimowym muszę więc upchnąć w pawlaczu, obok sukienek i lekkich bluzek.
Poza tym zewsząd słyszę, wszędzie czytam, że żaden sen. Wręcz przeciwnie, receptą na jesienno-zimową niemoc są ponoć aktywność, poranne szybkie spacery albo biegi, regularny ruch. Tylko że z ruchem kojarzy mi się słońce, a jesieniozimą diagram linijki słońca pokazuje przede wszystkim zacienienie i przesłanianie. Poza tym czuję głęboką niechęć na myśl o bieganiu w rytmie Last Christmas, które od listopada słychać z głośników. Na szczęście rynek podpowiada również inne rozwiązania – można sobie kupić np. lampy symulujące światło słoneczne, wspomagające produkcję melatoniny i serotoniny.
Możliwe, że późna jesień to jedna wielka symulacja.
Radzę z nią sobie po swojemu. Jem zupę na śniadanie. Mieszam miód z kurkumą. Chodzę w wielkich swetrach i wszędzie zabieram ze sobą jakiś ciepły napój.
Kluczowa jest też kurtka, ciepła kurtka z dużym kapturem. Bo może nie biegam, ale wychodzić z domu muszę, i to często na wiele godzin. Taka jest specyfika mojej pracy. Niekiedy siedzi się przed komputerem od świtu do zmierzchu, lecz potem przychodzą dni, gdy się ciągle gdzieś bywa, w pociągu, w samochodzie, w zimnym archiwum, w obcym mieście rozmawia się z obcymi ludźmi, moknie się, robiąc dziesiątki tysięcy kroków przez kałuże, marznie się, czekając kilka godzin, aż jakaś osoba wróci z pracy, wpuści do domu, zgodzi się opowiedzieć swoją historię.
Obiecuję sobie często, że inaczej ułożę kalendarz. Że tak go zagospodaruję, by tylko wiosną i latem jeździć na dokumentację, a zimą siedzieć w polarze i pisać. Lecz na ogół wychodzi zupełnie na odwrót – większość moich obszerniejszych tekstów reporterskich powstaje w chłodne szare dni. Może o tej porze roku rzeczywistość bardziej domaga się opisywania.