Daję głowę, że norweski król napisał do nas ten list. Widziałem go raz w życiu i dobrze pamiętam, choć wówczas listy od skandynawskich monarchów jeszcze niezbyt mnie, prawdę powiedziawszy, zajmowały.
Pamiętam tę scenę, jakby właśnie trwała: wieczór, w babcinym salonie pali się górne światło, obok na wersalce siedzi dziadek, pewnie jest w owerolu, pewnie jemy jakieś andruty, a babcia spomiędzy różnego marasu leżącego w szafce nad barkiem wyjmuje różnobarwną kartkę papieru.
To był on – list od króla Norwegii. Wysłany ze 100 lat temu, chyba gdzieś pod koniec lat 20. XX w. Monarcha przekazywał w nim wyrazy współczucia w związku ze śmiercią niemieckiego rybaka na norweskich wodach. Rybakiem był brat mojej prababci Else, mój onkel. Chyba ten, który za młodu był zapaśnikiem i po którym mam cztery pozowane zdjęcia w obciągniętym na ciele kostiumie weimarskiego atlety. Nie mam pojęcia, ani dlaczego nikt nie pamięta o tak ważnej rzeczy, ani czemu wciąż nie potrafię tego listu znaleźć.
Gdy babcia pokazała mi pismo od norweskiego króla, miałem może z piętnaście lat. Dziś mam trzydzieści parę i wiem, że czas między dziecięctwem a dorosłością jest dla pamięci najtrudniejszy. Wcześniej są legendy, później fakty, a pomiędzy cała galaktyka obrazów zbyt wyraźnych, by je zapomnieć, zbyt rozmazanych, by dokładnie pamiętać.
Pozostają powidoki, jak gdybym pół życia przeżył na mocnej bani. Dziś już to wiem i dlatego nie wiem, jak mogłem się całe życie pieklić, gdy starsi ludzie nie pamiętali już w szczegółach dawnych czasów. Ja też nie pamiętam, mimo że nigdy jeszcze nie żyłem w dawnych czasach.
Krew mnie jednak zalewa, gdy pomyślę, że ktoś mógł ten list zniszczyć. Bo tak, w naszym domu bezpowrotnie przepadło wiele niemieckiego, niewiele zdołałem uratować. Udało mi się to raptem parę razy, np. wówczas gdy dziadek, siedząc przy piecu na ryczce, bąknął pod nosem: „Ten niemiecki szajs nie chce się palić”. I całe szczęście, że bąknął, bo zdążyłem prędko doskoczyć do pieca i wyrwać mu czekające w kolejce do spalenia kartki papieru: wydanie nut Fryderyka Chopina jeszcze z czasów kajzerowskich, bodaj z 1910 r. Nawet nie chcę myśleć, ile skarbów poszło u nas z luftem, ile poniemieckiego z naszej winy ugrzęzło w atmosferze. Dziadek nie ukrywa, że sporo.
Wiem, że nie wymyśliłem sobie tego listu od norweskiego króla, ale może z czasem przestanę to wiedzieć. W Gliwicach trudno być czegoś pewnym. Tutaj splątało się zbyt wiele opowieści, żeby je rozsupłać. Różne opowieści snuły się przez całą moją młodość, ja snułem się między nimi, halucynowałem się tymi legendami akurat w czasach, gdy jedne powoli gasły, inne rosły w siłę. Gdzie indziej w Polsce słuchałem legend o mordercach i nawiedzonych domach, ale tutejsze baśnie były jakby zbyt istotne, jakby naprawdę komuś były do czegoś potrzebne. Moja domowina była nimi upstrzona, a ja nie byłem w stanie przejść kilometra, żeby nie zderzyć się z historią polityczną XX w.