Adam Zagajewski pisał:
Mieszkasz teraz za czarnymi drzwiami
i nikt nie zna twojego adresu.
Może ukrywasz się w fałdach nocy;
Ale noc przychodzi i odchodzi
obojętnie jak wędrowna jaskółka,
okna zamykają się, otwierają,
pociągi jadą niespiesznie na wzgórzach,
jabłka spadają na trawę, pachną wrzosy,
wszyscy dokoła zajęci są życiem
i życie panoszy się w liściach drzew,
nawet kamienie są dumne i nieśmiertelne.
Pada deszcz, miasto jest miękkie,
Spowite mgłą i tęsknotą.
(Kamienie).
Czyli na pozór nic się nie zmienia. Umiera człowiek, poeta, przyjaciel – a wszystko inne trwa. Najwyżej pojawia się tęsknota. Ale to oczywiście tylko jedna strona medalu. Druga jest taka, że umiera cały świat – ten, który poeta nosił w sobie i wypowiadał. I w którym mieliśmy swój udział: w jakimś wspomnieniu, w rozmowie, we wspólnym przeżyciu. Zmarły pod nieznany adres zabiera więc część nas, tu pozostałych – może ta nasza cząstka już teraz staje się nieśmiertelna?
Spowite mgłą miasto też nieuchronnie się zmieni. Tak jak zmieniło się, kiedy Adam opuścił je po raz pierwszy, wyjeżdżając na 20 lat do Francji. A potem zmieniło się znowu, kiedy wrócił wraz z Mają.
Własny głos
Adama sprzed wyjazdu, którego postać odbudowuję w mojej pamięci, widzę w ciasnym mieszkaniu w bardzo literackim bloku przy ul. Chrobrego – jako poważnego młodzieńca, z którym kontakt był zawsze interesujący, ale czasem trudny. Niekiedy przezwyciężenie jego milczenia wymagało niemałej inicjatywy. Później było łatwiej, kiedy zaczęliśmy się częściej spotykać przy okazji prywatnych seminariów i dyskusji filozoficzno-polityczno- -historycznych, animowanych przez Mirosława Dzielskiego i Bronisława Łagowskiego w mieszkaniu zajmowanym przez Pawła Kłoczowskiego na Pawlikowskiego – w bezpośrednim sąsiedztwie kamienicy, w której Adam z Mają zamieszkali 30 lat później! – bo pojawiły się książki, które czytaliśmy wspólnie, wspólny krąg przyjaciół i spraw, zwłaszcza że sprawy polskie po 1976 r. nabierały prędkości.
Zaczęło się od wierszy – dosyć specjalnych, ale jednak wierszy (użycie słowa „poezja” byłoby chyba na wyrost). Zdaje mi się bowiem, że po raz pierwszy spotkałem Adama Zagajewskiego z okazji nieformalnego jury festiwalu Sacrosong, organizowanego przez nieocenionego ks. Jana Palusińskiego, krakowskiego salezjanina, od końca lat 60. Ks. Palusiński starał się dokonywać rzetelnej selekcji tekstów nadsyłanych na ów festiwal, odbywający się corocznie w krakowskich – i nie tylko krakowskich – kościołach, i zaprosił do tej niekoniecznie wdzięcznej roboty Adama i mnie oraz Bogusława Rostworowskiego, u którego, w sklepionym przyziemiu pałacu Popielów, odbywały się nasze posiedzenia. Nieco później, lecz wciąż jeszcze w latach 70., Adam, opozycyjny i jako sygnatariusz „Listu 59” – bezrobotny wówczas literat, zaczął otrzymywać stałe prace zlecone od miesięcznika „Znak”, gdzie opiniował nadsyłane artykuły na bliskie jego zainteresowaniom tematy i pisywał regularnie recenzje, z których część ukazała się później w tomie Drugi oddech (Wyd. Znak, 1978). Pojawiał się wtedy często w redakcji na rogu Siennej i Stolarskiej, niekiedy pracował na miejscu, siadywaliśmy biurko w biurko.