Poczułem na sobie czyjś przenikliwy wzrok. Piłem piwo na ganku taniego baru w grenlandzkim miasteczku Sisimiut. Byłem tam jedynym obcym, ale większość obecnych Inuitów albo nie zwracała na mnie uwagi, albo co jakiś czas zagadywała przyjaźnie. Tylko nie on. Siedzący w kącie facet dosłownie świdrował mnie wzrokiem. Po chwili wstał, podszedł do mnie i dość obcesowo, bez wyczuwalnej agresji, ale też bez wstępnych uprzejmości zapytał w miarę płynną, choć chyba rzadko używaną angielszczyzną:
– Skąd jesteś? Co tu robisz?
Odpowiedziałem, że z Polski i że pracuję jako przewodnik na statku, który właśnie tu przybił, ale nie miałem ochoty na żadną z restauracji pełnych turystów, bo lubię takie bezpretensjonalne spelunki, gdzie można spotkać miejscowych. Był tym wyraźnie podekscytowany, nawet zaczął coś mówić, po czym nagle umilkł i znowu wbił we mnie uważne spojrzenie.
– Sulu!
– Mikołaj…
– Chodź ze mną!
Teraz to ja zacząłem się baczniej przyglądać. Był pewnie koło pięćdziesiątki, dość drobny, bardzo żylasty. Ubranie trochę znoszone, ale czyste. I wspaniała twarz pełna niesamowitych zmarszczek. Trudno było oderwać od niego wzrok. Uznałem, że chyba nic mi nie grozi, i wyszliśmy z knajpy. Zaprowadził mnie przez uliczkę do domu stojącego naprzeciwko. Na parterze był zakład fryzjerski jego żony. Poszliśmy na zaplecze, do jego warsztatu.
Już w drodze zaczął opowiadać o tym, jak trudno żyje się Inuitom w duńskiej Grenlandii. Posadził mnie na kanapie pokrytej foczą skórą, a po chwili popatrzył krytycznie na moje siedzenie, kazał mi wstać i położył jeszcze dwie skóry reniferów. To go chyba usatysfakcjonowało, bo rozsiadł się wygodnie na krześle naprzeciwko i dopiero zaczął gadać…
Dowiedziałem się wszystkiego, właściwie nie zadając żadnych pytań, poza okazjonalnymi przerywnikami, których wymagała uprzejmość. Rozpoczął od rasizmu Duńczyków i tego, że traktują grenlandzkich Inuitów jako obywateli drugiej kategorii. Sulu ledwo wiązał koniec z końcem, był rybakiem, ale ostatnio z połowami ponoć kiepsko. Mógłby zapolować na woły piżmowe, bo sporo ich w okolicy i zna świetne miejsca, ale nie może mieć broni, bo parę lat temu aresztowano go za posiadanie marihuany. Reperuje więc czasem różne rzeczy, pomaga żonie i różnym znajomym, ale tak naprawdę to głównie siedzi w kanciapie z tyłu domu i się modli. Zaskoczył mnie tym wyznaniem. Wiedziałem, że wchodzimy na wyższy poziom. Jego oczy, choć już wcześniej patrzące niezwykle intensywnie, teraz rozpaliły się jeszcze bardziej i wwierciły w moje. Miałem wrażenie, że zagląda prosto do mojej duszy, której przecież nie mam, bo od bardzo dawna nie jestem religijny. Ale Sulu jest. Z rosnącą żarliwością opowiadał o głęboko przeżywanym chrześcijaństwie. O tym, że nie identyfikuje się z żadnym Kościołem, żadnymi regułami, ale głęboko wierzy w Trójcę Świętą i kontempluje Jej tajemnice. W swoich modlitwach podąża za Duchem Świętym do krainy duchów, po której godzinami potrafi podróżować. Opowiadał o tym, jak opuszcza wtedy swoje klęczące ciało i widzi rzeczy, których zbyt wielu nie potrafi dostrzec. W świecie duchów spotyka różne demony, ale rozmawia też z Matką Boską i Bogiem, stając z Nimi twarzą w twarz. A ostatnio się przeraził, bo zobaczył najbardziej odrażającego potwora. Dotarł wyżej niż zwykle i nagle ujrzał straszliwą postać władającą naszym światem. To był Money Monster, który pociągał za wszystkie sznurki.