fbpx
Ilustracja: Andrzej Wieteszka
Ilustracja: Andrzej Wieteszka
Anka Wandzel listopad 2024

Ludzkie epidemie

Pamiętacie jeszcze, jak to wtedy było? Jak dezynfekowało się klamki, myło ręce niemal do krwi? Jak tęskniło się za bieganiem, na które dotychczas chodziło się z przymusu, a nie z prawdziwej ochoty? Pamiętacie, jak szybko to wszystko wyparliśmy? Kiedy nadejdzie kolejna pandemia, która nam o tym wszystkim przypomni?

Artykuł z numeru

Szczęśliwego Nowego Jorku

Czytaj także

Łukasz Moll

Życie po koronawirusie

Anka Wandzel

Botaniczna Marie Kondo

To miał być prosty tekst o sezonie infekcyjnym. Gorzki żart z samej siebie, napisany między jedną żłobkową zarazą a drugą. Stary dobry śmiech przez łzy. Równie powtarzalny i przewidywalny jak coroczna szczepionka na grypę albo jesienne kolejki w przychodniach czy rytualne zrzędzenie na brzydką pogodę. A potem wspólne, radosne z tego gderania kpiny.

Sądziłam, że jako matka dzieci w wieku przedszkolnym, która przeżyła z nimi pandemię – kwarantanny, lockdowny, maseczki, codzienną walkę o zrobienie testu przed wyjściem do placówki – uodporniłam się już i na temat sezonowych wirusów, i na doniesienia o kolejnych, coraz bardziej wszechobecnych patogenach. Niestety, ciekawość to pierwszy stopień do piekła. A Polka, jak zwykle, jest mądra dopiero po szkodzie.

Nikt nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji

Zaczęło się, jak wiadomo, jesienią. Na targu zwierzęcym w Chinach. Ale nie w Wuhan w 2019 r., tylko szesnaście lat wcześniej w Kantonie, w prowincji Guangdong, gdzie w 2003 r. pewien nieznany dotąd ludzkości koronawirus przeniósł się z nietoperzy podkowiastych na stłoczone obok w klatkach węże, jenoty i łaskuny. Ze ssaków miał niedaleko do sprzedających i kupujących je ludzi, którzy po kilku dniach od zakupu budzili się z ciężką niewydolnością oddechową, nazwaną po fakcie SARS. Dziennikarka Sonia Shah, która opowiada o tym w wydanej w 2016 r. książce Epidemia.

Od dżumy przez HIV po ebolę (wyd. polskie 2019 r.), podkreśla, że w naturalnym środowisku taki transfer wirusa byłby właściwie niemożliwy, ponieważ nietoperze, łaskuny i ludzie zajmują na tyle różne siedliska, iż w przyrodzie właściwie ich drogi się nie przecinają.

Narodziny „większości nowych patogenów”, tłumaczy Shah, nie są więc wcale dziełem nieszczęśliwego przypadku: „Drobnoustroje stają się patogenami poprzez podążanie ścieżkami, które sami dla nich torujemy, przy czym ścieżki te wytyczane są wzdłuż określonych tras. (…) Polowanie na zwierzęta i zjadanie ich prowadzi do kontaktu ludzi z tkankami i płynami innych żywych istot, co stanowi dobrą okazję do zakażenia. (…) To także powód, dla którego korzenie tak wielu ludzkich patogenów sięgają początków rolnictwa, kiedy ludzie zaczęli udomawiać zwierzęta i żyć blisko nich. I tak od krów mamy odrę i gruźlicę, od świń krztusiec, a od kaczek grypę” (tłum. M. Rost).

Nie pomogło też osuszanie mokradeł, wycinanie lasów i przecinanie zwierzęcych siedlisk sztucznymi murami granicznymi, obozami dla partyzantów i osób w drodze, również ogródkami, oborami, osiedlami. Wdepnęliśmy po kolana w żywe, wiecznie mutujące gniazdo wirusów, bakterii i pasożytów. Zachód, jak podkreśla Shah, dość długo mógł to wypierać – głównie dzięki takim przedsięwzięciom infrastrukturalnym jak publiczna służba zdrowia czy powszechna sieć kanalizacyjna, sfinansowanym z zysków z przemysłu, wojen i gospodarki kolonialnej, czyli z tego, co w pierwszej kolejności w ogóle umożliwiło transfer zwierzęcych drobnoustrojów na ludzi.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się