Widzowie nieruchomieją, gdy pociąg przejeżdża obok.
Franz Kafka, Dzienniki 1919–1923 (tłum. J. Werter)
Późną wiosną 2020 r. zacząłem regularnie odwiedzać Łódź, choć przecież obiecałem sobie, że nigdy już tam nie wrócę. Tymczasem ledwie pandemia koronawirusa nieco zelżała, najmniej raz w tygodniu spieszyłem ku rodzinnym stronom, które opuściłem dziesięć lat wcześniej, by zamieszkać w Zgierzu. Czy dowodziło to mojej słabości czy – wręcz przeciwnie – pewnego rodzaju siły, że byłem gotów na konfrontację z tym, co zostawiłem, przed czym uciekłem? Ostatecznie dlaczego, pytałem siebie, podejmuję te lunatyczne wycieczki? Czemu usłyszałem zew, mimo głębokiego przekonania, iż mam to już wszystko za sobą – przepracowane, wyparte, zamknięte i opłakane? Niewykluczone, że odosobnienie, w którym tkwiłem od marca, uatrakcyjniane lekturami o Łodzi, wywołało przybór wspomnień, trudny do zniesienia nadmiar łódzkich głosów i obrazów. Ale równie dobrze mogłem po prostu w końcu poczuć, że mój nowy zgierski los w kameralnym, peerelowskim blogu na obrzeżach lasu Krogulec nie wypełnia jednak próżni po tamtym uprzednim i ów deficyt – miejskiego zgiełku, ciągłości historycznej i społecznej, widmowej obecności bliskich, którzy w Łodzi żyli, umarli i których w Łodzi pogrzebano – przysparza mi z miesiąca na miesiąc coraz więcej bólu, dojmującej tęsknoty. Myślimy, że wiemy o sobie tak wiele, a wiemy tyle co nic.
W kinie
Dwudziestominutowa podróż między Zgierzem a Łodzią sprzyjała obserwacjom. Stwierdziłem więc, że ochronne maski i przyłbice upodabniają nas raczej do statystów kina katastroficznego, jednego z tych rozwlekłych, efekciarskich filmów o Ziemi ogarniętej pożogą i masowymi ewakuacjami, niż pasażerów kolejki aglomeracyjnej, którzy przez stacje Radogoszcz Zachód, Żabieniec, Kaliska, Pabianicka i Chojny jadą do pracy, szkoły, domu albo na Widzew, stację końcową, żeby stamtąd, przesiadłszy się, wybrać się w Polskę i świat.
Sam wysiadałem na Chojnach. Lecz nim wolnym krokiem ruszałem dalej, zwykłem rozglądać się po tej rozległej pustce między Lidlem a złomowiskiem przy ul. Śląskiej, niczym wyrwany ze snu człowiek, zdezorientowany i przelękły, bo nie mogłem uwierzyć, że znowu tu się znalazłem i że owo „tu” – ta konkretna część Łodzi, moja okolica, przestrzeń, w której przez omal wiek mieszkały cztery pokolenia Szychowskich, Grabowskich i Najderów – nadal istnieje.
Wtedy, w czerwcu, a potem w lipcu i sierpniu 2020 r., nie oddawałem się jednak beztroskiemu flanerowaniu pod hojnym chojeńskim słońcem. Dokonywałem metodycznego obchodu, jakbym był reprezentantem towarzystwa ubezpieczeniowego, który przybywa nazajutrz po kataklizmie, żeby oszacować straty i wymierzyć ruiny. Żałosne pozostałości kina Rekord przy Rzgowskiej 2 – ogrodzony, zarośnięty plac, kontur na ścianie sąsiedniej kamienicy – przypominał o bezwzględnym i trwałym procesie zniszczenia, charakterystycznym przecież dla Łodzi, ale i o bardzo już odległej zimowej sobocie, kiedy mama zabrała mnie tutaj na Poszukiwaczy zaginionej Arki, a ja długo nie mogłem usunąć z pamięci węży przelewających się na podłodze komory grobowej, obeschniętych do cna zwłok, kamiennej kuli sunącej z chrzęstem zapajęczonymi korytarzami, topniejącej głowy nazisty.