Przez swoje kazania i internetowe komentarze dał się Ojciec poznać jako otwarty duszpasterz. Ludzie mogą przyjść i w zaufaniu porozmawiać o swoich życiowych doświadczeniach. W ciągu 20 lat kapłaństwa musiał Ojciec spotkać także osoby LGBT+ oraz ich rodziców.
Jestem księdzem nie dla siebie, ale dla ludzi. Gdy chcą się ze mną czymś podzielić, słucham ich. I rzeczywiście osób homoseksualnych, przychodzących do mnie do spowiedzi, która przybierała formę długiej i szczerej rozmowy, nie brakowało. Rodziców było mniej, ale w ostatnim roku miałem trzy takie spotkania.
Z czym te osoby przychodziły? Czego u Ojca szukały?
Gdy rodzice słyszą różne wypowiedzi ludzi Kościoła i odnoszą je do własnego dziecka, to – mówiąc delikatnie – czują ból. Nie wymagali ode mnie wiele. Przede wszystkim oczekiwali obecności, która polegać będzie na słuchaniu, byciu z nimi, a nie od razu na przemawianiu, ocenianiu i podsuwaniu gotowych odpowiedzi.
Szukali Kościoła, który w postawie będzie podobny do nich samych – okaże się ludzki i ewangeliczny zarazem.
Przyzna się nawet do bezradności, zwłaszcza że chodzi o temat, który od strony naukowej wciąż jest badany. Jednak to oczekiwanie postawy mniej pouczającej nie dotyczy tylko stosunku do osób LGBT+.
W polskiej praktyce kościelnej niemal zawsze stawia się wiernym warunki. Uderzyło mnie, że po przemocy, jaka w katolickiej oprawie dokonała się w lipcu zeszłego roku podczas Marszu Równości w Białymstoku, przewodniczący episkopatu, potępiając akty agresji, nie mógł też nie przypomnieć o wymaganiach wobec osób LGBT+ i grzechu śmiertelnym, który może być ich udziałem.
Mieliśmy wówczas też inne wypowiedzi – spontaniczne i, jak sądzę, nieprzypadkowe. Myślę o słowach, jakie podczas łódzkiej pielgrzymki na Jasną Górę wypowiedział kard. Konrad Krajewski. Przywołał radę udzieloną mu przez papieża Franciszka, aby zawsze zastanowić się, co na naszym miejscu zrobiłby Jezus. Mówił, że zamiast stanowczego „nie” i wzywania wiernych do mobilizacji, zaprosiłby uczestników marszu do katedry i rozmowy. W podobnym duchu wypowiadał się abp Grzegorz Ryś.
Niemniej rzeczywiście retoryka pouczania włącza się często automatycznie. Jeśli chcemy okazywać ludziom szacunek i traktować ich poważnie, to nie możemy bez przerwy bębnić o tym samym. Człowiek się od tego powtarzania nie zmienia. Spójrzmy na Ewangelię. Gdy Jezus spotyka Zacheusza, zwierzchnika celników, człowieka bardzo bogatego, nie poucza go, nie moralizuje. Jego słowa brzmią zaś tak: „dziś muszę się zatrzymać w twoim domu” (Łk 19, 5b), czyli mówi: chcę być u ciebie, jestem z tobą. Oto wzór duszpasterskiego towarzyszenia.
Proszę opowiedzieć coś więcej o spotkaniach z tymi trzema rodzicami.
To były trzy matki. Przyszły do mnie każda w różnym czasie, dwie już po wypowiedzi abp. Marka Jędraszewskiego o „tęczowej zarazie”. W przypadku jednej z kobiet wiedziałem, że jej najstarsze dziecko – córka, jest lesbijką. Wspólnie z mężem mają z nią dobre relacje – może nie bardzo intensywne, bo mieszka w innym mieście, ale nauczyli się rozmawiać, są na bieżąco. Znając temat, ci rodzice doszli do wniosku, że ich młodszy syn może być gejem. Sami więc sprowokowali z nim rozmowę, ale nie po to, żeby go przycisnąć do muru, ale raczej, by uchronić przed sytuacją, gdy musiałby zmagać się z samotnością i z tym, czy dokonać coming outu czy nie. Przygotowali się do tej rozmowy z największą empatią i delikatnością, wiadomo, że z nastolatkami w ogóle łatwo się nie rozmawia. Chłopak się rozpłakał, przyznał, że czuje się gejem, ale był wzruszony, iż znalazł takie zrozumienie ze strony rodziców.