Ostatnie moje spotkanie z Marcinem Królem pamiętam bardzo dobrze – bo też nie było to dawno, już w trakcie pandemii, na czerwcowym zebraniu rady Fundacji Batorego. Potem, podczas obiadu, rozmawialiśmy nie o byle czym, nie wymienialiśmy krakowsko-warszawskich plotek ani żartów – ale mówiliśmy o romantyzmie. Namawiałem Marcina, żeby dopisał kolejny rozdział do swojej opublikowanej przed ćwierćwieczem świetnej Podróży romantycznej, żeby opisał, co się dzieje w ostatnich latach z romantyczną tradycją, jak się ją czyta na wysokich piętrach humanistyki, a jak używa, eksploatuje i poniewiera w szkole, w publicystyce i w polityce. Jaką postać przyjmuje dziś strywializowany „romantyzm obronny”, któremu tyle miejsca poświęcił we wspomnianym zbiorze esejów. Bo przecież – choć nie przekonałem Marcina do tego zadania – zgadzaliśmy się, że kultura polska bez romantyzmu nie istnieje, że nic wspanialszego niż romantyzm – nie tylko jako rozmach geniuszu literackiego, ale jako śmiałość myśli – polskiej kulturze się nie przydarzyło. I nie tylko polskiej – Marcin odesłał mnie do lektury swego ulubionego Izajasza Berlina i jego interpretacji romantyzmu europejskiego.
To było ostatnie spotkanie – a pierwsze, jeśli nie jest późniejszym pamięciowym artefaktem, sytuuję w połowie lat 70. i widzę młodego Marcina z ówczesną żoną Małgosią Dziewulską i w towarzystwie Henryka Krzeczkowskiego, usadowionych na starej skórzanej kanapie w pokoju Jerzego Turowicza w redakcji „Tygodnika Powszechnego”, a wokół nich krąg osób przybyłych na cotygodniowe zebranie. W tamtych latach dość szybko rozprawiano się z omówieniem wydanego numeru i zaplanowaniem następnego, a kluczowa część spotkania poświęcona była wieściom głównie z Warszawy, a nieraz z Paryża, Londynu czy Nowego Jorku, gdy przychodził gość, co właśnie wrócił z dalszych wojaży. Może właśnie wtedy Marcin wrócił z kilkumiesięcznego pobytu w Ameryce? Z pewnością znałem już wówczas Króla i Karpińskiego Sylwetki polityczne XIX wieku (Znak, Kraków 1974) – książkę, która pomimo srogiego ocenzurowania była w latach 70. elektryzującą lekturą odsłaniającą nowe horyzonty, nieznane sposoby myślenia o Polsce i prowadzenia polityki, a nie tylko irredenty w sytuacji zniewolenia, nauczającą patriotyzmu najwyższej próby, czyli patriotyzmu krytycznego.
Henryk Krzeczkowski, postać tajemnicza i po lekturze poświęconej mu książki Wojciecha Karpińskiego (Henryk, Zeszyty Literackie, Warszawa 2016) jeszcze bardziej intrygująca, miał zdolność przyciągania ludzi wybitnych. W ten sposób powstał krąg młodych warszawiaków składający się m.in. z Marcina i Małgosi, Wojciecha Karpińskiego, Jolanty Strzeleckiej, których Krzeczkowski przyprowadził do „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku”, i którzy związali się na dłużej z krakowskim środowiskiem.