Ojciec czytał o kosmitach. Nie zapomnę kolekcji magazynów „Czwarty Wymiar” i „Nieznany Świat” regularnie kupowanych przez mojego tatę. W domowej biblioteczce obok podróżniczej klasyki: Wyprawy Kon-Tiki i Aku-Aku Thora Heyerdahla, leżały na półce równie białe okładki Ericha von Dänikena, niestrudzonego poszukiwacza wpływu UFO na starożytne cywilizacje. O kolosach z Wyspy Wielkanocnej można powiedzieć zarówno całkiem dużo rzeczy prawdziwych, jak i takich sobie domysłów. Sedno w tym, że w zawodach na rozbudzanie wyobraźni nie ma większego znaczenia, czy jakieś zdarzenia zaszły, czy też są ledwie możliwe: w pewnym sensie rejs tratwą z balsy przez Pacyfik od poszukiwania kosmitów dzieli niewiele – oba takie przedsięwzięcia wymagają brawury i wykraczania poza to, co racjonalne. Okno otwarte na „a co, jeśli” zawsze zaprasza do wspólnej przygody, a mnie nie trzeba prosić dwa razy.
„Antropologia tłumaczy fenomen nawracających fal nadprzyrodzonej aury koniecznością radzenia sobie z niestabilnością otaczającego świata, próbami oswojenia skoku w nieznane, który już czaił się za rogiem, czekając, aż upadnie Wielki Babilon” – pisała Olga Drenda w Duchologii, zastanawiając się nad siłą, z jaką to, co niesamowite, przyciągało powszechną uwagę w zgrzebnych realiach przełomu lat 80. i 90. Patrzymy w niebo, gdy czegoś brakuje na ziemi – nie tylko pieniędzy, ale zwłaszcza pewności osadzenia w świecie, a wstrząsową transformację socjalizmu w kapitalizm trudno przecież określać jako okres stabilności. To, co znajome, nagle stało się czymś obcym, dziwnym. Lęk i fascynacja jutrem dawały dojść do głosu uczuciom zgoła odmiennym od codziennych, trudniejszym do nazwania. Może mój ojciec już widział to, co dziwaczne i osobliwe, a ja przyglądałem się mu, nie rozumiejąc, że te durne gazety to bramy do światów normalniejszych niż ten na ulicy? Może nie był sam w tym spoglądaniu w ciemność?
Albo wolny rynek, albo UFO
Polska percepcja realnego kapitalizmu nie wisiała w próżni, lecz była owocem potężniejszych zmian gospodarczych, jakie dotknęły cały świat. „Nie ma alternatywy” – powtarzała wielokrotnie Margaret Thatcher, cementując zwrot ku turbokapitalizmowi, a slogan znany jako TINA (od there is no alternative) był zaklęciem dekretującym niepodważalność doktryny globalnego neoliberalizmu na przełomie lat 80. i 90. To właśnie te słowa ujmujące niemożność wyobrażenia sobie czegoś poza kapitalizmem są podtytułem legendarnego eseju-manifestu Realizm kapitalistyczny. Czy nie ma żadnej alternatywy? brytyjskiego filozofa i kulturoznawcy Marka Fishera. Kształtowanie polskiego dyskursu doby transformacji znakomicie pokazuje, że ukute przez Fishera sformułowanie głoszące, że „łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu”, stanowiło mementodla zmian ustrojowych również nad Wisłą. Albo wolny rynek, albo ucieczka w mity – nie ma alternatywy. Realizm kapitalistyczny oznaczał „powszechne odczucie, że kapitalizm jest nie tylko jedynym względnie funkcjonującym systemem polityczno-ekonomiczny, ale, co więcej, nie można nawet sobie wyobrazić jakiejkolwiek sensownej alternatywy względem niego” – pisał Fisher. Opisywał w ten sposób zarówno poznawczy filtr narzucony na percepcję, schemat kategorii porządkujących całe doświadczenie, jak i zestaw praktyk, nawyków i wyborów dokonywanych przez uczestników wolnego rynku („coś w rodzaju perswazyjnej atmosfery, która warunkuje nie tylko produkcję kulturową, lecz również reguły zarządzania pracą i edukacją, działając jak swoista niewidzialna bariera krępująca myśl i działania”).