Kilka lat temu Lee Kuan Yew, etniczny Chińczyk, legendarny przywódca Singapuru i jeden z najbardziej wnikliwych obserwatorów spraw chińskich, został zapytany, czy rzeczywiście zamiarem władz w Pekinie jest zostanie światowym numerem jeden. Odpowiedział z charakterystyczną dla siebie wyrazistością: „Oczywiście, że tak. A dlaczego by nie? (…) Siła rozbudzonego w Chinach poczucia przeznaczenia jest przemożna. (…) Intencją Pekinu jest uzyskanie statusu największej potęgi świata”[1].
Tak jednoznaczne postawienie sprawy umożliwia statystyka, w szczególności ta dotycząca rozwoju gospodarczego. Jeszcze 40 lat temu, u progu okresu reform wewnętrznych i otwarcia Chin na świat, ich produkt krajowy brutto wynosił mniej niż 1/10 amerykańskiego. Dzisiaj ta proporcja wynosi ok. 2/3, a Chiny od dekady są drugą po Stanach Zjednoczonych największą gospodarką globu. W wielu istotnych wskaźnikach Państwo Środka już jest światowym numerem jeden: to największy eksporter, największa gospodarka przy uwzględnieniu siły nabywczej, lider w produkcji samochodów, laptopów czy telefonów komórkowych. Chiny stopniowo zrywają z wizerunkiem społeczeństwa zdolnego tylko do ograniczonej innowacyjności. W kraju funkcjonuje wysokiej klasy przemysł nowoczesnych technologii – począwszy od nagłośnionego ostatnio 5G, przez sztuczną inteligencję, do rozbudzających wyobraźnię kwantowych superkomputerów.
„Strategiczny rywal”
Szybkiemu postępowi Chińczyków w obszarach, które oprócz dużych środków finansowych wymagają także solidnego kapitału społecznego, towarzyszy dziś przewartościowanie stosunku do Państwa Środka w Stanach Zjednoczonych – największym indywidualnym partnerze gospodarczym Pekinu i nadal największej potędze świata. Praktycznie cała amerykańska klasa polityczna opowiada się za zaostrzeniem polityki wobec Chin. Nie lada wyzwaniem jest rozstrzygnąć, czy bardziej stanowczy jest w tej sprawie prezydent Donald Trump i jego otoczenie, czy jeden z najbardziej wpływowych senatorów Demokratów Chuck Schumer. Do tradycyjnie podnoszonego mankamentu relacji dwustronnych, jakim jest wyraźnie niekorzystny dla USA bilans handlowy, dołączyło zagrożenie „mandżurskim czipem” (odniesienie do technologii Huawei) czy „szpiegującymi pociągami” (aluzja do nowego chińskiego taboru na wyposażeniu bostońskiego metra). Dla Amerykanów Chiny stały się wielowymiarowym rywalem w najbardziej wrażliwych, rozwiniętych i wciąż zapewniających USA dominującą pozycję w świecie obszarach gospodarki. A że Amerykanie (zasadnie) uważają, iż ekspresowe tempo chińskiego rozwoju nakręcała nieczysta gra – np. kradzież albo wymuszanie na zagranicznych inwestorach transferu własności intelektualnej czy państwowe subwencje dla chińskich firm – to ta „gospodarcza agresja”[2], by użyć języka Białego Domu, musiała spotkać się z oporem.