Nie mam na myśli pandemii związanej z wirusem SARS-CoV-2. Nie mam też zamiaru umniejszać znaczenia tej globalnej katastrofy. Niewątpliwie kładzie się ona cieniem na wszystkich innych problemach, z którymi przychodzi się nam dziś zmagać, także i na tym problemie, nad którym chcę przez chwilę pomyśleć. A jest to problem o tyle dotkliwy, że nie można go rozwiązać za pomocą żadnej szczepionki. Mam na myśli głęboki kryzys, który obecnie dotknął Kościół katolicki.
Oczywiście dla tych, którzy pozostają na zewnątrz, nie jest to żaden problem: „mnie to nie dotyczy”, może mają nawet odczucie satysfakcji: „kolejny zabobon kompromituje się sam”. Ale dla tych, którzy są w Kościele i swoją w nim obecność traktują poważnie, kryzys w Kościele może urastać do rangi osobistego dramatu.
Że pedofilia wśród duchowieństwa, i to na taką skalę? Że katolicka nauka o „świętości życia od poczęcia do naturalnej śmierci” wcale nie jest tak powszechnie przyjmowana, jak sądzono (o czym zresztą każdy proboszcz wiedział od dawna)? Że swoboda obyczajów i kryzys małżeństwa? Że nagle okazało się, iż młodzież nie tylko zadaje trudne pytania na lekcjach religii, lecz w ogóle nie chce mieć z religią nic wspólnego? To są tylko niektóre objawy kryzysu, którego korzenie tkwią znacznie głębiej.
Nie nadążamy za współczesnością
Najogólniej mówiąc – ale i tak przejmująco – u podstaw kryzysu leży wielkie opóźnienie w nadążaniu za współczesnością.
I to bynajmniej nie tylko w ostatnich dekadach. Poważnej zadyszki struktury kościelne doznały już u progu renesansu (wolę mówić o strukturach kościelnych, bo dla mnie Kościół to nie tylko ludzie, którzy nim rządzą). Przedtem pod względem „nadążania za współczesnością” było w miarę dobrze, chociaż oczywiście nie brakowało innych kryzysów, jak np. jeden z największych – podział na rzymską i grecką odmianę chrześcijaństwa. A nawet nie tylko „w miarę dobrze” – struktury kościelne wręcz kształtowały ówczesną współczesność. Jeżeli nie wszystko było po prostu kościelne i teologiczne, to niewątpliwie było naznaczone piętnem „nadprzyrodzoności”. Gdy ten stan rzeczy zaczął stawać się niestabilny, struktury nie były na to przygotowane, a nawet w ogóle tego nie zauważyły. Reformacja stanowiła wstrząs, a środki zaradcze okazały się skuteczne jedynie częściowo. W efekcie powstał ochronny pas doktrynalny, oddzielający Kościół katolicki od reszty Europy. Podział na Europę katolicką i Europę protestancką trwa do dziś, choć staje się coraz mniej znaczący, na skutek erozji wiary, która przebiega w obydwu częściach Europy, choć trochę odmiennie i w różnym tempie.
Struktury kościelne nie dostrzegły jeszcze jednego podziału i do dziś dostrzegają go jedynie mgliście. Gdy na przełomie XVI i XVII w. powstały nauki matematyczno-empiryczne, ukształtował się nowy sposób myślenia i postrzegania świata. Wkrótce – w skali następujących po sobie pokoleń – zdezaktualizował on stary obraz świata. Specjalnie go nie zwalczał, po prostu zignorował. C.S. Lewis pisał o discarded image, „odrzuconym obrazie” – jak brzmi polskie tłumaczenie tytułu jego książki. W angielskim discarded oznacza coś więcej niż zignorowanie – raczej wyrzucenie czegoś, co zostało do tego stopnia zużyte, że nie warto zaprzątać sobie tym głowy. Tak właśnie stało się z dawnym obrazem świata, który struktury kościelne za wszelką cenę starały się zachować.