Zaczęło się od zdrady i morderstwa. Rok temu pewna hongkońska para wyjechała na romantyczną wycieczkę na Tajwan. Kiedy jednak kobieta Poon Hiu-wing wyznała, że jest w ciąży z innym, jej partner Chang Tong-kai wpadł w furię i ją zabił. A także ukradł jej karty kredytowe i po powrocie do Hongkongu wyczyścił konta. Przez to wpadł. Gdy został aresztowany, okazało się, że można mu postawić tylko zarzut kradzieży – o morderstwo nie sposób go oskarżyć z powodu braku prawa ekstradycyjnego pomiędzy Hongkongiem a Tajwanem.
Ktoś może spyta: w czym problem? Luka prawna, trzeba ją tylko uzupełnić. I właśnie tak argumentował hongkoński rząd, czyli administracja specjalnego regionu autonomicznego w ramach Chińskiej Republiki Ludowej. Tyle że ani Tajwan, ani Hongkong nie są zwykłymi podmiotami prawa międzynarodowego. Tajwan to bogate, nowoczesne i sprawne, ale nieuznane państwo, z którym stosunki dyplomatyczne utrzymuje tylko kilkanaście stolic (jedyna istotna wśród nich to Watykan). Reszta krajów wybrała Pekin, podporządkowując się jego zasadzie „jednych Chin”, głoszącej, iż można uznawać dyplomatycznie tylko jedno: albo ChRL, albo Tajwan – nigdy obu. Hongkong stanowi od 1997 r. część Chin i w kwestii Tajwanu nie ma wyboru – także on uznaje Tajpej za stolicę zbuntowanej chińskiej prowincji. A to oznacza, że ekstradycja na Tajwan równa się tej do Chin. To zaś zmienia postać rzeczy, inaczej bowiem wygląda proces sądowy na demokratycznym Tajwanie, a całkiem odmiennie socjalistyczna sprawiedliwość w Chinach Ludowych.
Wiedział o tym rząd hongkoński i wiedzieli jego mieszkańcy. Wszyscy oni, podobnie jak Tajwańczycy, są Chińczykami w sensie etnicznym i kulturowym. Choć różnią się, to posługują się tym samym kodem kulturowym, do którego należy unikanie mówienia wprost i wyłapywanie znaczeń z kontekstu. Tak było i w tym przypadku. Oficjalnie chodziło o wymierzenie sprawiedliwości zwyrodniałemu mordercy w nagłośnionej przez media sprawie. Tak naprawdę jednak istotą sprawy było dalsze dokręcanie śruby w powolnym, acz nieuchronnym procesie kontynentalizacji (chińszczenia) Hongkongu.
Brytyjskie fakty dokonane
W 1997 r. Hongkong wrócił do Chin. Gdy Brytyjczycy odrywali go od Pekinu w 1842 r., był pustą skalistą wyspą, jakich wiele na Morzu Południowochińskim. Gdy pod przymusem go zwracali, był już jednym z najważniejszych i najbogatszych miast na świecie. Hongkong stanowi rzadki przypadek kolonii, gdzie nie wykształcił się ruch antykolonialny. Brytyjskie rządy, z wyjątkiem maoistowskich rozrób w 1967 r., były zasadniczo niekwestionowane. Legitymizacja władzy opierała się na argumentach ekonomicznych (ciągły wzrost gospodarczy, rozwój handlu, spedycji, budowy statków, rosnące operacje finansowe itp.), administracyjnych (sprawność urzędów, brak ingerencji w sprawy obywateli – rząd jak „nocny stróż”), z czasem również społecznych (rosnąca opiekuńczość państwa od lat 60.). Największe znaczenie miał jednak fakt, że większość Hongkończyków wyemigrowała bądź wprost uciekła z Chin: wiedząc, że bywało gorzej, nie kwestionowali brytyjskiej władzy. Hongkong okazał się krzyżówką dwóch najlepszych cech połączonych tu kultur: chińskiej dbałości o rodzinę i popierania swoich oraz brytyjskiej troski o dobro publiczne. Te zalety rzadko idą w parze: Chińczycy lekceważą sferę publiczną, na co narzekał już Konfucjusz, a Brytyjczycy są zbyt indywidualistyczni, by dbać o całe rodziny i klany. W Hongkongu te antynomie się spotkały, co dało wspaniały wynik.