fbpx
Ilustracja: Jakub Ferenc
Ilustracja: Jakub Ferenc
Natalia de Barbaro styczeń 2025

Między wewnętrzną dyktaturą a demokracją

Przez ponad 30 lat pracy z ludźmi raz po raz przekonuję się o słuszności tej zasady: jeśli człowiek ma wewnętrzny ład, staje się inspiracją dla innych. I równocześnie sam robi dla innych miejsce, ponieważ tak jak nie przeszkadza mu własna wielowątkowość, tak nie przeszkadza mu odmienność ludzi wokół.

Artykuł z numeru

Zróbmy sobie dziecko

To było lata temu, ale pamiętam jak dziś: dyskusja panelowa, ja i trzech panów. Rozmawialiśmy o demokracji. A właściwie mówił jeden pan, przez 90% czasu: skupiał się głównie na wątku pluralizmu. Ironię sytuacji zdawali się widzieć wszyscy poza nim samym.

Dotkliwa i komiczna bywa ta niespójność – w jedno oficjalnie wierzę, a drugie praktykuję. I to jest mocno związane z czymś, co nazwę „ustrojem wewnętrznym”.

Spośród wielu możliwych „wewnętrznych ustrojów” wybrałam przeciwstawne: dyktaturę i, jak łatwo zgadnąć, demokrację.

Napięcie

Jeśli żyję w stanie wewnętrznej dyktatury, podstawową cechą mojej codzienności jest napięcie: naprężona lina, której w żadnym razie nie wolno puścić, bo wszystko runie. Lina rozpięta jest pomiędzy inwigilującym a inwigilowanym, kontrolującym a kontrolowanym, tym, który budzi przestrach, i tym, który żyje w przestrachu. To, co niezgodne z linią, jest osadzane w więzieniach, zsyłane do obozów pracy. Wszędzie wiszą kamery, które sam zamontowałem. Wewnętrzny cenzor pochyla głowę nad kartkami pełnymi skreśleń. Chłodnym wzrokiem penetruję wszystkie swoje poczynania. Penetruję swoje myśli w poszukiwaniu, jak pisał Orwell, myślozbrodni. Głos dyktatora płynie z megafonów na przystankach tramwajowych, w miejscach pracy i wypoczynku (chociaż przecież nie ma wypoczynku). I jest to mój głos, a równocześnie całkiem nie mój, bo kiedy żyję w wewnętrznej dyktaturze, nie znam i nie używam swojego prawdziwego głosu. Jestem więźniem – nawet jeśli jest to zakład karny o złagodzonym rygorze, nawet jeśli w celi mam telewizor z TVN24 i możliwość spacerów.

Nie wolno mi myśleć tego, co przychodzi mi do głowy. Mam zakaz podróży, bo obrazów, które dostałyby się pod moje powieki, nie dałoby się poddać kontroli i budowałyby one surowo zakazany obszar wolności.

Podróżą jest drugi człowiek: kuzynka, która przy wielkanocnym święceniu koszyczków wspomina, że głosowała na kogoś innego niż ty, nastoletni syn, który z ponurą rezygnacją patrzy na załadowane po sufit półki w lodówce, po czym, mamrocząc przekleństwa, z pustymi rękami oddala się w stronę swojej groty. Podróżą jest młoda kobieta, która używa takich słów jak „chirurżka” czy „klasyczka” i zamiast „normalnego” mleka pije „mleko” owsiane. Podróżą jest wymuszający pierwszeństwo kierowca z napisem na szybie „Jesus loves you” i dziwną rejestracją (jak tylko wymusił, twój wzrok natychmiast osunął się na tablicę rejestracyjną).

Ale tą najbardziej zakazaną podróżą jesteśmy my sami: dlaczego zakochałem się w kobiecie, która z galerii zna tylko Krakowską? Dlaczego przyspiesza mi oddech, kiedy ten mężczyzna wchodzi do mojego konserwatywnego gabinetu? Dlaczego wciąż strach podchodzi mi do gardła, kiedy, stary cap, przekraczam próg domu swojej matki? I co to za nieznośne uczucie w brzuchu gniecie mnie co rano, chociaż publikuję w „Modern Theology”, „The New England Journal of Medicine”, a nawet w „Znaku”? Chociaż spłodziłem syna, wybudowałem dom i posadziłem tuje?

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się