Czasami lepiej nie odrzucać swojego życia. Może nawet – najczęściej lepiej nie odrzucać swojego życia. Są chwile, kiedy jednak czujesz, że to, co ci się przydarza, wymaga od ciebie radykalnej odpowiedzi, którą jest porzucenie wszystkiego i wyprawa w nieznane. Ruszasz w niepewną drogę, nie pytając nikogo o zdanie i nie zastanawiając się, dokąd cię doprowadzi. Bo tego wymaga miłość, która warta jest przecież, by – jak powiada Julian Barnes w napisanym po śmierci żony eseju Wymiary życia – oddać cały świat za jedno spojrzenie. Wówczas angielski pisarz, przywołując mit o Orfeuszu i Eurydyce, postulował, wobec nieuchronnych zmian kulturowych, konieczność odnalezienia nowych metafor – nie możemy już bowiem zejść pod ziemię jak mityczny kochanek, musimy odnaleźć inną drogę do ocalenia miłości. Tą drogą, dodawał autor Poczucia kresu, może być pogrążanie się w snach i (lub?) pogrążanie się w pamięci. W swojej najnowszej powieści Julian Barnes plącze te dwie ścieżki, pokazując nie tylko rozmaite metodologie oswajania bólu przy pomocy aparatury pamięciowej, ale – przede wszystkim – źródłowo narracyjną naturę naszej egzystencji.
Jedyna historia jest w planie fabularnym prostą historią. Oto 19-letni Paul Casey poznaje na kortach tenisowych starszą o bez mała trzy dekady Susan Macleod. Losowanie czyni ich partnerami w turnieju par mieszanych. Docierają zaledwie do ćwierćfinału, ale to wystarczy, by zakochali się w sobie bez pamięci. A ponieważ rzecz dzieje się pół wieku temu w niewielkim miasteczku oddalonym 20 km od Londynu (w powieści nazywanym Wioską), romans zderza się z powszechnym ostracyzmem „zużytego pokolenia”, które ciągle żyje w cieniu niedawno zakończonej wojny i na ekstrawaganckie związki partnerskie nie potrafi zareagować inaczej niż matka głównego bohatera powieści: przyjeżdżając po niego w sześć minut i wyciągając z domu starszej kochanki. Owszem, rozwiązywanie krzyżówek w „Timesie” z filiżanką earl greya w dłoni ciągle było bardziej pociągające niż rewolucja seksualna.
Wiemy, jak kończą się takie przygody – pożegnalna wiadomość dla rodziców, wyprowadzka do Londynu, ekstazy zamienione w prasowanie koszul, odkrywanie, że nie tylko mężczyźni chrapią, i frustrujący, przedłużający się „okres przystosowawczy”. Zamiast tak bardzo oczekiwanej idylli są antydepresanty i pogłębiający się alkoholizm Susan, która – uciekając od swojej wypełnionej postacią opresywnego męża prehistorii – wpada w frustrujący przewidywalnym rozwojem wydarzeń żywot znaczony kolejnymi etapami upadku. U kresu tej drogi jest oddział psychiatryczny, Paul i jego beznadziejne próby uwolnienia się od toksycznej relacji (praca poniżej kompetencji, przygodne romanse, płatna miłość, podróże), wreszcie ostatnie spotkanie przed śmiercią Susan, którego nie sposób już wyprowadzić poza banał i sentymentalne wspomnienia przegrywające z myślami o telewizji, cenach benzyny i kiepskiej sprzedaży serów obtoczonych w popiele.