Przerwę świąteczno-noworoczną przeznaczyłam na dłuższy odpoczynek od internetu, dzięki czemu wpadłam w wir życia tu i teraz. Nadrobiłam tyle książkowych zaległości, że pod koniec urlopu miałam wrażenie zaspokojenia wszystkich czytelniczych pragnień.
Jeśli mam jakiekolwiek plany i marzenia noworoczne, to bez wątpienia są one związane z moim ogrodem, zupełnie dzikim, w którym spędziłam dopiero pierwsze lato. Kilka brzóz, parę młodych samosiejek, wysokie trawy, dużo mrowisk.
W czasach gdy zmiany klimatyczne stają się coraz bardziej namacalne, nasze ogrody mogą odgrywać znaczącą rolę w ochronie przyrody i wspierania bioróżnorodności. Nie wymaga to ani wielkich funduszy, ani profesjonalnej wiedzy, nie obejdzie się jednak bez zmiany podejścia. Bo każda przestrzeń ma znaczenie, wystarczy najmniejszy skrawek zieleni czy nawet balkon. Łąki pełne dzikich kwiatów, ścieżki meandrujące wśród wysokiej trawy, starodrzew, w którym schronienie znajdują zwierzęta: ptaki, owady, drobne ssaki. Ziemia, w której jest życie.
W wolnym czasie przeczytałam m.in. książkę Mary Reynolds, irlandzkiej projektantki ogrodów, rewolucjonistki w podejściu do natury i ogrodnictwa. Jako najmłodsza uczestniczka w historii w 2002 r. Mary wygrała prestiżowy konkurs Chelsea Flower Show. Jej ogród inspirowany celtyckim dziedzictwem Irlandii zwrócił uwagę jurorów, ponieważ jako jedyny spośród pozostałych, uporządkowanych projektów był dziki.
Dziś w swoich książkach (Ogrodowe przebudzenie czy We Are the ARK?) namawia do zmiany myślenia o roli człowieka w przyrodzie i kształtowaniu zielonej przestrzeni. Twierdzi, że ziemia ma duszę i energię, a ogrody powinny być tworzone w harmonii z naturą. Zachęca do projektowania w harmonii z naturą, a nie przeciw niej. Zachęca do tworzenia w ogrodzie przestrzeni przyjaznych dzikim zwierzętom, jednocześnie będących miejscem kontemplacji, refleksji i odnowy duchowej. Proponuje odbudowę dzikiej przyrody także w miastach poprzez umieszczanie zieleni na dachach i ścianach budynków, zakładanie ogrodów sąsiedzkich i odtwarzanie siedlisk dla ptaków czy owadów.
Zapadła mi w pamięć prosta sugestia, by oddać przyrodzie 50% tego, co użytkujemy – ogródka czy balkonu.
Zamiast idealnego trawnika lepszy jest kawałek kwietnej łąki, obszar dzikich traw albo używanie roślin okrywowych, by ziemia nigdy nie była naga.
Taka wizja ogrodnictwa, pełna duchowości, ekologicznej świadomości i wrażliwości, stanowi dla mnie inspirację do rozwijania mojego własnego ogrodu – dziś zupełnie dzikiego i nieujarzmionego. Kiedy po raz pierwszy postawiłam w nim stopę, przedzierając się przez wysokie trawy, odkryłam samosiejki sosny, czeremchy, leszczyny i dębów. Zobaczyłam szerokie połacie kwitnącego krwawnika i wrotyczu, niemal wołające o to, żeby je zerwać i stworzyć z nich bukiety. To, co kiedyś z zapałem próbowałam uprawiać w miejskim ogrodzie i co wcale nie chciało tam rosnąć, tu kwitło w najlepsze. Moje serce mówiło: zwolnij i obserwuj, natura sama pokaże ci kierunek. I pokazała. Drzewka owocowe, które posadziłam, mając w głowie własne wizje, dosyć szybko zostały zjedzone przez sarny, podobnie jak truskawki i krzaczki dzikiej róży. Z kolei brzózki przyjęły się od razu i wystrzeliły w górę bez najmniejszej zachęty z mojej strony i ingerencji saren czy królików.