Opowieść o miłości i mroku to pozycja, która jest dla mnie ważna nie dlatego, że mnie w jakiś sposób zmieniła. Owszem, była odkryciem, acz innego rodzaju. Jej autor podkreśla, że wszystko, co napisał, jest autobiografią, ale nie wyznaniem. To istotna różnica. Choć wydaje się, że w Opowieści… dotyka najbardziej intymnych aspektów swojego życia, to nie tylko on, lecz także otaczający go świat i inni ludzie wysuwają się na pierwszy plan (może o to właśnie chodzi w opozycji autobiografia–wyznanie?).
Oz rekonstruuje swoje dzieciństwo, opowiada pojedyncze zdarzenia, które budują historię – jego własną, narodu, epoki. Proces odzyskiwania wspomnień jest dla niego czymś na kształt wznoszenia pomostu pomiędzy przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Odzyskiwaniem tego, co utracone, a jednocześnie ekspresją tęsknoty za tym, czego nigdy nie było.
To doświadczenie jest mi wyjątkowo bliskie i może dlatego ta książka wywarła na mnie takie wrażenie. Choć przeczytałam ją, będąc już dorosłą osobą, nie pamiętałam z niej zbyt wielu szczegółów. Licząca ponad 600 stron, przepełniona opowiastkami, nazwami, opisami dzielnic i miast, ugina się pod naporem własnego bogactwa. Jednocześnie nie nuży, lecz zasysa, chce się za nią podążać.
Nie tylko za historią życia autora, ale za wieloma innymi pomieszczonymi tam opowieściami, w których można się przejrzeć. W moim przypadku – za własną ciekawością i szczególnego rodzaju melancholią związaną z utraconym światem mojego języka, mojego dzieciństwa, mojej „pierwszej”, bułgarskiej, tożsamości. Tęsknota za zanurzeniem się w melodii języka, którą czuło się od samego początku, powstała prędko po tym, jak mając pięć lat, opuściłam Bułgarię i musiałam nauczyć się nowego, bo w innym języku opisanego, świata. Być może ta tęsknota za brakiem zapośredniczeń jest mrzonką, iluzją, podobnie jak dla Oza Europa, która już nie istniała, a jednak uczucie pozostaje dotkliwie prawdziwe.
Zanim zaczęłam spisywać swoje myśli, próbowałam sobie przypomnieć te szczegóły. Podążałam za zagiętymi przy pierwszej lekturze rogami, żeby odzyskać wspomnienie o sobie wtedy, co zwracało moją uwagę – i żeby dowiedzieć się, czy zwróci ją tak samo dziś. Okazało się, że najmocniej oddziaływały na mnie obrazy skąpane światłem Południa. Zdanie: „Podlewałem gerania w puszkach”, w jednej chwili uobecniło cały świat wspomnień. „Na Północy” nigdy nie widziałam kwiatów sadzonych w puszkach po oliwkach. Na bułgarskich podwórkach mojego dzieciństwa było to powszechne. Zrozumienie tego obrazu jest niekomunikowalne, to inny kod, pozajęzykowy. Sprawia, że chłopiec z kart tej książki stał mi się niezwykle bliski, pomimo wielu dzielących nas przecież przepaści: kultury, doświadczenia, historii.