Za życia było inaczej: najczęściej była Firą, czasami Firoczką. Z uśmiechem myślę o tym, jak w codziennej gwarze jidysz, skąpanej w morzu wielkich języków słowiańskich, nie do poznania zmieniło się jej imię – królowej Persji, oznaczające Gwiazdę Zaranną. A jednak teraz, wkroczywszy w doskonalszy czas i wymiar, Fira na powrót stała się córą Izraela Esterą, Gwiazdą Zaranną, Ester bat Israel.
Była abiturientką kowieńskiego gimnazjum żydowskiego, rocznik 1941, latoroślą sławnego i szanowanego w świecie rodu Litwaków. Tamtego roku, 21 czerwca, zdała ostatni egzamin maturalny; i jak na złość była to historia. Gdy wróciła do siebie, ojciec wręczył jej klucze do domu – jako prezent i znak pełnoletniości: aby odtąd mogła wracać, kiedy tylko chce, choćby i po dziesiątej.
Wieczorem, już z własnymi kluczami, Estera poszła na tradycyjne miejsce spotkań gimnazjalistów – na skwer Muzeum Wojskowego. Czekali tam na nią przyjaciel (nie zdradziła mi jego imienia) i młodzież z żydowskiego Gimnazjum imienia Szolema Alejchema i litewskiego III Gimnazjum.
Wspólnych znajomych połączyły dwie wesołe Żydówki uczące się w litewskim gimnazjum: Chaja i Lida. Ich nauczycielką literatury była sama Salome .ja Ne .ris, a jedną z ważniejszych koleżanek z klasy późniejsza aktorka Lilijana Binkyte ., córka Kazysa Binkisa, którą według Estery przyjaciele przezywali Lialka i która wówczas była szaleńczo zakochana w młodym poecie Eduardasie Mieželaitisie. Tamtego wieczoru Estera pierwszy raz mogła spędzić czas z przyjaciółmi do późna – była jak na skrzydłach. Niestety, radosne nastroje mąciła informacja o losie Lidy: nie podeszła do egzaminu, bo tydzień wcześniej została wraz z rodzicami zesłana na Sybir. Drzwi do domu przy Nadbrzeżnej Estera otworzyła własnymi kluczami dopiero o trzeciej w nocy. Położyła się, jednak nie zdążyła zasnąć.
Zaledwie po godzinie, około czwartej nad ranem, dom nagle zatrząsł się. Estera opowiadała mi o tym nieraz: „Wyskoczyłam z łóżka, rzuciłam się do salonu, którego okna wychodziły na Niemen. Nad Aleksotą zobaczyłam fontanny ognia i ziemi. Dłoń ojca na ramieniu: dziecko, to nie jest pożar, to wojna. On od razu zrozumiał”. O świcie podczas letniego przesilenia w jednej sekundzie rozpłynęły się wczorajsze myśli i marzenia. To samoloty nazistowskie. Telefon wciąż działał i po jakimś czasie zaczęło się chaotyczne wydzwanianie: jedni krewni radzili, by uciekać, inni – zamknąć się w domu i nie wypuszczać dzieci, przyjaciele – jeszcze raz spotkać się w mieście, żeby naradzić się, co robić. Matka Estery, akuszerka, jakby nigdy nic sumiennie szykowała się do dyżuru w żydowskim szpitalu w Kownie – miała tam przyjmować na świat rodzące się tego dnia dzieci. Siostra Gita jak na złość rozchorowała się na anginę z wysoką gorączką; ledwo żywa leżała w łóżku i ani jej w głowie była jakakolwiek ucieczka. Pod wieczór Estera usłyszała od przyjaciół o ewakuacji organizowanej przy ul. Kiejstuta, w siedzibie komitetu Komsomołu; należało się tam stawić o dziesiątej. Ojciec zadecydował: „Idź, dziecko, może tobie się uda, tylko niczego nie powiemy matce, będzie się martwiła, lepiej, żeby się dowiedziała po wszystkim”. Ostatnia rozmowa Estery z matką dyżurującą w szpitalu: „Jestem w domu, wszystko w porządku”. Siostra też nie zrozumiała, że Estera, która na chwilę przysiadła na jej łóżku, żegna się na zawsze: gorączkowała tak mocno, że niemal majaczyła. Ojciec przygotowywał rzeczy na drogę, próbując wybrać to, co najpotrzebniejsze. W ostatniej chwili zdecydował się spakować Esterze małe nożyczki.