Czytałem tę książkę kilkakrotnie: jest niewielka, ale wielostylistyczna, a przez to bardzo intrygująca w lekturze. Florczyk chętnie rozmawia z innymi poetkami i poetami; niektórych – jak Bishop czy Białoszewskiego – przywołuje z nazwiska, do innych nawiązuje aluzją, motywem, wykrojem wiersza. W tej poezji bardzo ciekawie współistnieją dwa gesty: gest śmiałości (objawiającej się choćby właśnie w sięganiu po różne, nieraz odległe od siebie, tradycje poetyckie) i gest ostrożności (tak zinterpretować można jej słowną powściągliwość czy skłonność poety do wybierania form raczej skromnych i zwartych niż rozgadanych i chaotycznych). Wiersze Florczyka budują wokół siebie siatkę odniesień, ale samoograniczenie trzyma je w ryzach i nie pozwala traktować jedynie jako intertekstualnych gier.
Tak jest również z wierszem Ląd. Czyż sam poeta nie podsuwa nam klucza do jego interpretacji, umieszczając w samym centrum słowa: „Znam ten kawałek…”? Rzeczywiście – czytamy i właśnie tak myślimy: znam, skądś znam. Znam ten rytm, te motywy, tak ustawioną perspektywę. Znam tę tonację: melancholijną, ale przełamaną nieoczekiwanym zwrotem, wyjściem poza skupione na sobie „ja”. Skąd znam? Mniejsza o to, ważne, że gdzieś to w sobie – jako czytelnik lub czytelniczka poezji – odnajduję. Nieważny jest dokładny adres, ważne jest, że to, co czytam, rozpoznaję jako znajome.
Przyjrzyjmy się zresztą poszczególnym obrazom. Trzy pierwsze zdania – w sposób nienachalny, jakby od niechcenia, ale jednak zdecydowanie – budują nastrój końca, wyczerpywania się, rozpadu. „Skończyły się…”, „Ostatnia…”, „strzępy” – ten szereg jest nieprzypadkowy i bardzo wyraźnie nacechowany. Owszem: to, co się skończyło, to jedynie paczka orzeszków, a to, co znika, to resztka pozostała po zimnym napoju. Te trywialne szczegóły mogłyby osłabić opisane wrażenie. Również „strzępy miasta” można by potraktować jedynie jako metaforę tego, że z miejsca, w którym siedzi bohater wiersza, widać niewiele. Niemniej akcent nieuchronnie pada na wspomniany szereg, powtórzę – zdecydowanie, jednoznacznie nacechowany. Dodajmy, że „strzęp” to w poezji polskiej bardzo mocne słowo; w tle jest choćby Baczyński: „Otom strzęp oderwany / od drzewa wielkich pogód…”, Świrszczyńska: „odrzucimy / w dwie strony pokoju / dwa zdychające / bezsilne strzępy”, ale też np. Świetlicki: „pielęgnuję w sobie ten strzęp / skrzep”. To słowo, którego nie da się łatwo „odcechować” i które za każdym razem podnosi tonację wiersza – również tego czytanego.
A potem następuje zwrot. Drugą połowę utworu poeta umieszcza w nawiasie, co nasuwa myśl, że ma ona być swoistym komentarzem do tego, co opisane wcześniej. Jeśli tak, to mamy tu do czynienia z chwytem, w którym jedna scena komentuje inną. Zwrot polega na tym, że nagle obok mówiącego podmiotu pojawia się jeszcze ktoś. Tym drugim bohaterem jest intrygujący „facet, który na przemian bije / na niby w bęben / i klaszcze”. Bez trudu spotkamy kogoś w tym rodzaju w miejscach publicznych: kogoś, kto nuci pod nosem jakąś melodię, palcami naśladuje ruchy pianisty albo uderza w oparcie przed sobą, jakby grał na perkusji. Jednak nie sama obecność drugiej osoby jest tu ważna, ale to, że bohater zwraca się w jej stronę. Pierwsza część wiersza była – powiedzmy to tak – solipsystyczna, ta staje się dialogiczna. Pierwsza była melancholijna, tu melancholia jest rozpraszana przez zagadujące słowo i stworzoną przez nie wspólnotę. Jak rozumieć ten „komentarz”? Nie mamy wyraźnej podpowiedzi. Poeta zostawia nas z pewnym napięciem, które musimy sami sobie nazwać. Zostawia nas z przeczuciem sensu, konkluzji, ale jej nie formułuje.