Mają fabułę, bohatera (czasem bohaterów), akcję. Nawet jeśli akcja jest enigmatyczna, a bohaterowie nie zawsze łatwi do zidentyfikowania, akcent w tych wierszach pada na wydarzenia, na dzianie się. W centrum utworu często umieszczony jest konkretny, zaobserwowany czy wyobrażony, epizod, zazwyczaj poddany bardzo ostrożnej poetyckiej obróbce. Ta powściągliwość, to powstrzymywanie piszącej ręki jest – jeśli się zna wcześniejszą twórczość Roberta (lubiącego większe i bardziej zagęszczone formy poetyckie) – dość intrygująca. I intrygujące są jej owoce. Robert nie jest w tej książce poetą jednego tonu czy jednego stylu. Jego książka jest wielostylistyczna i wielogłosowa, a nawet ostentacyjnie rozstrojona i przypadkowa, jakby autor włączył do niej nie tylko skończone zapisy, ale również notatki, rzeczy powstałe pod wpływem impulsu, nad którymi można by jeszcze pracować lub których obecność w tomie można by rozważyć. Z tego punktu widzenia tytuł całości – Superorganizm – daje się czytać w trybie autoironicznym: poeta wcale nie chce być „super”, nie dąży do perfekcji, nie poświęca nadmiernie wiele czasu na „organizację” tego, co powstaje. Im mniej napinania się, tym lepiej. Ciało wiersza może być „słabe”, niedoskonałe, tak jak słabe, niedoskonałe jest ciało ludzkie – co zresztą jest jednym z ważnych motywów tego tomu.
Utwór, który wybrałem, daje pojęcie o poetyckich umiejętnościach – i celach – Roberta. Historia w nim opowiedziana jest dość banalna: bohater zasnął w pociągu, zmęczony podróżą, i został okradziony. Jak jednak zostaje nam przedstawiona? Dostajemy ją w kawałkach, można powiedzieć – poklatkowaną, podzieloną na kadry. Ale i to niezupełnie prawda. Zwróćmy uwagę, że wiersz nie jest po prostu opowieścią; owszem, opowieść jest ramą, ale w tę ramę wplecione zostają np. dwa zdania o charakterze aforystycznym („Lektury wzięte w podróż są bezużyteczne”, „Podobno istnieje język, / w którym nie można wyrazić straty”). Jeśli przyjrzeć się uważniej, niemal każde zdanie, za pomocą którego relacjonuje się tę historię, pochodzi jakby z innego porządku. Najpierw jest interesujące muzyczne otwarcie („Druk drga, druk drga…”): nawet jeśli czyta się je tylko w myślach, nie na głos, język nieuchronnie się na nim potyka, choć rytm powtórzeń nawiązuje przecież do tego, co jednostajne i płynne – stukotu kół pociągu. Potem pojawia się pierwszy z „aforyzmów”, niby oczywisty, a przecież wypowiedziany jakoś tak zbyt dostojnie. „Lektury wzięte w podróż są bezużyteczne”? Dlaczego nie bardziej kolokwialnie: „Książek zabranych w drogę nie da się czytać”? Takie drobne podniesienie tonacji ma określone konsekwencje: cała historia nabiera przez to charakteru odrobinę „mitycznego”, jakby była relacją nie ze zwykłej (choć nieprzyjemnej) przygody, ale z wydarzenia o nietuzinkowym znaczeniu. Po tym „podniesieniu” można sobie już pozwolić na rzeczowe: „Nie mam co robić. Śpię”, a potem na swoisty skrót, w którym sama kradzież zostaje opisana w formie nieco żartobliwej refleksji nad pułapkami języka.