Mowa tu o schyłku ubiegłego stulecia, kiedy to chętnie pisano o rozmaitych „zmierzchach”, „końcach” i „kryzysach”, o wyczerpaniu i przesileniu. Niewiele wcześniej Francis Fukuyama ogłosił „koniec historii” i właśnie zbierał się, żeby z hukiem ogłosić także „koniec człowieka”. Na naszym podwórku spory rozgłos zyskała teza Marii Janion o „zmierzchu paradygmatu romantycznego”, ale przedostawały się też na nie poglądy Hansa Eysencka z jego o kilkanaście lat wcześniejszej książki Zmierzch i upadek imperium Freuda. Taka była atmosfera: retoryka kresu była wówczas u szczytu popularności.
Ten, kto do nas mówi w wierszu (powiedzmy, jego bohater), zaczyna od stwierdzenia, że tak właśnie jest: „dosłownie zewsząd” słychać podobne głosy. Od razu daje nam jednak odczuć, że jest wobec tej tendencji czy też mody zdystansowany: sugeruje to zarówno użycie negatywnie nacechowanego słowa „etykietka”, jak i kolokwialnego „mianowicie”. Jeżeli ów powszechnie ogłaszany „zmierzch” jest mu potrzebny, to jedynie po to, by móc się od czegoś odbić. Bo że coś tam się zawsze kończy, to nie ulega wątpliwości. Tylko co? Bohatera wiersza nie interesują jakiekolwiek wydumane „końce” – tak jak Sommera-poety z zasady nie interesuje to, co wyabstrahowane i ogólne. Co zatem robi z przywołanym konceptem? Dokonuje jego prywatyzacji. Jeśli rozmawiać o „końcu” czy „zmierzchu”, to tylko takim, który jest sprawdzalny, namacalny, osobiście odczuty.
Dlatego już drugie zdanie wiersza, choć z pozoru wygląda na rozwinięcie obserwacji zawartej w pierwszym, jest w istocie polemiką. Oto mamy obraz świata, w którym nie globalne procesy powinny zaprzątać naszą uwagę, lecz to, co jednostkowe. Domyślamy się, że stwierdzenie, iż wszystko dookoła – świat na zewnątrz, ale i własny pokój – „pachnie szpitalem”, mówi o czymś konkretnym i jednocześnie intymnym: może o chorobie samego bohatera, a może o cierpieniu kogoś z jego bliskich (kontekst innych wierszy w tomie potwierdza raczej tę drugą intuicję…). To zdanie robi z nami coś jeszcze: z jednej rzeczywistości w drugą przerzuceni zostajemy bezceremonialnie, bez taryfy ulgowej. To, że „szpitalem pachnie wiosna” i że zapach ten czuć także „w sklepie z materiałami piśmiennymi”, to jeszcze nas, czytających, nieszczególnie porusza, skłonni bylibyśmy potraktować to nawet jako grymas czy gorzki żart; być może poeta chce nawet w ten sposób uśpić naszą uwagę… To, że od „materiałów piśmiennych” i „wiosny” przechodzimy raptownie do obrazu starych, schorowanych kobiet, co zostały „spisane już na straty”, sprawia, że zderzenie z rzeczywistością cierpienia jest gwałtowne i w żaden sposób nie amortyzowane. Przy okazji możemy zaobserwować, jak słowo wywołuje słowo, jak budzi kolejne, zaskakujące skojarzenia („piśmienne” – „spisane”). To znów gest dla Sommera charakterystyczny: dać się powieść językowi, zaufać temu, co w nim ukryte, jego własnej intuicji, związkom, których skonwencjonalizowana mowa wydobyć zeń nie jest w stanie.