Przez ostatnie dwa miesiące podróżowałam po czterech krajach Bałkanów, pomieszkiwałam w dziesięciu miastach i zmieniałam nocleg 16 razy. W Albanii spałam w schludnych garsonierach, podupadłych zajazdach, domkach‑przybudówkach, wyziębionych willach, trzystuletnich budowlach z kamienia. Przekraczałam próg i zamieniałam się w jeden zmysł: węch. Łowiłam zapachy zakurzonego drewna, zbutwiałych desek, piekących się bakłażanów, wyschniętej skórki pomarańczowej, przyczajonej wilgoci. Zapach był głębszą warstwą opowieści o tych domach.
Cieszyłam się, gdy pokój miał okno. Cieszyłam się jeszcze bardziej, gdy przez okno wpadało światło. Patrzyłam na koronkowe zazdrostki przysłaniające widok, i zastanawiałam się, czy przeżyły rękę, która je haftowała. Niemal wszędzie było już zimno, szczególnie nocami – w końcu wyruszyłam w podróż w połowie października – ale po jakimś czasie poczułam, jak moje ciało przyzwyczaiło się do zimna i wymościło się w nim. Ciężar wełnianych, zbitych koców zalegał na moim ciele. Czasem zasypiałam, owijając głowę szalikiem, i czułam się jak niedźwiedzica, która spokojnie zapada w zimowy sen, wiedząc, że gdy się obudzi, będzie już wiosna.
Nie była to komfortowa podróż. Co więcej, jeszcze się nie skończyła – piszę te słowa w Tiranie, w mieszkaniu mojej przyjaciółki, która właśnie śpiewa pod prysznicem talavę sprzed 20 lat – lecz chyba po raz pierwszy podróżowaniu towarzyszyło poczucie całkowitej kapitulacji, pogodzenia się z tym, że droga to przede wszystkim bezdroża i wertepy, opóźnienia i nieaktualne adresy.
Każdego dnia mogłam pojechać gdzie indziej. Jedyne, co trzymało mnie w danym miejscu, to obietnice kolejnych spotkań, kolejnych opowieści.
Znów pojechałam na południe, by zbierać historie. Osiadałam gdzieś i zaczynałam krążyć, rozpytywać, rozpuszczać wici. Czasem zdumiewało mnie, jak przez lata wyostrzyła mi się intuicja: wiedziałam od razu, gdzie pójść i kogo o co zapytać, żeby opowieść popłynęła. Poza Tiraną, która pędzi, cała reszta Albanii jest wielką samotnością, potrzebą opowiedzenia drugiemu człowiekowi swojego losu. Pytałam młodych mężczyzn o ich psy, a oni po chwili mówili o przemycie kokainy do Hiszpanii i kto ze znajomych ile siedzi. Zagajałam sprzedawczynię, dlaczego nie robi burków z pomidorem, a ona zaraz pokazywała mi na smartfonie zdjęcia wnuków i wyliczała, które z jej dzieci gdzie wyjechało i dlaczego na zawsze. Były diler narkotykowy z Beratu rozpamiętywał, jak w więzieniu w Norwegii malował z pamięci twarze rodziców. Stary rybak z Lin wspominał, jak za czasów Envera wypływali z kolegami na połów, i było ich trzech w jednej łodzi do pilnowania się nawzajem, by żaden z nich nie ośmielił się popłynąć dalej, na drugi, lepszy brzeg.
Zdarzało się, że ktoś zagadywał do mnie po angielsku, a gdy odpowiadałam po albańsku, słyszałam: „Ach, przepraszam, po prostu nie wyglądasz jak Albanka”. W ten sposób poczułam, że mówię melodią tego kraju. Moją obcość szybciej zdradzały błędy gramatyczne niż akcent.