Tym razem miało być inaczej. Obiecałam sobie, że nie dojdę do miejsca, w którym będę marzyć wyłącznie o tym, żeby położyć głowę na klawiaturze i zasnąć. Jest któryś z kolei tydzień, na wyłożonym kostką dziedzińcu śmieciarka opróżnia kontenery z gruzem, sąsiad z ósmego podłączył właśnie gitarę do pieca, przez kanał wentylacyjny wciska się zapach cudzego obiadu. Słońce odbija się od białej ściany budynku naprzeciwko. Jedyne, o czym myślę, to by położyć głowę na klawiaturze i zasnąć, bo gdy nie idzie mi pisanie, nie idzie mi niemal nic.
To pewnie przez wiek, porę dnia albo roku, ilość wytłuczonych na klawiaturze liter – myślę zazwyczaj, gdy mi nie idzie. Nie takie ciśnienie atmosferyczne, nie ta faza cyklu, za mało snu albo zbyt poszarpany. Przez wiele lat wydaje mi się, że moje zmęczenie jest wyłącznie moje i tylko ja jestem w stanie coś z nim zrobić. Wszystkim innym przecież idzie; wystarczy, że otworzą komputer. Samo płynie.
Ostatnio internet mówi, że moje zmęczenie jest obecnie, owszem, częścią kolektywnego doświadczenia, ale wciąż jest moje. W mych rękach spoczywa odpowiedzialność za to, żeby coś z nim zrobić. Powinnam patrzeć w dal, koniecznie liściastą, a nie fiksować wzrok na ścianie po drugiej stronie biurka. Powinnam spacerować; 10 tys. kroków dziennie sprzyja zdaniom wielokrotnie złożonym, pozwala też cyzelować puenty. Powinnam tłumić szkodliwe bodźce i starannie dobierać te, które odżywiają umysł: świetnie sprawdza się szmer płynącej wody, łoskot ciężarówki wywożącej gruz z osiedlowego śmietnika – już niekoniecznie. Mogę też zainwestować w rolety, które odetną mnie od wybrakowanej nocy, kolejnego czynnika wpływającego na poziom energii, oraz oczyszczacz powietrza, żeby doprowadzić je do odpowiedniego stanu (PM 2,5 oraz lotne związki organiczne też potęgują poczucie zmęczenia). Wreszcie – spotykać się z ludźmi w wymiarze 3D, a nie przez Zooma, dotykać, ale tak żeby się przypadkiem nie dotknąć, bo tłok w prywatnej strefie podbija przecież kortyzol, ponadto jest pandemia. No i dbać o dopaminową równowagę; bo przecież robię to też sobie sama, szprycując się nią co i rusz. Gdy grzęznę w kolejnym akapicie tego tekstu, jakoś tak samo znosi mnie w stronę czynności, które przynoszą szybką radość. Składam wyschnięte pranie, kroję włoszczyznę na zupę, czytam synom Sekrety hotelu Winterhouse, patrzę, jak Mads Mikkelsen elastycznie ugina kolana, jeszcze Messenger, Gmail, cała lista spraw, które przestają być niewygodne, gdy można je wykonać zamiast. Seria małych spełnień przynoszących natychmiastowy efekt. No i zdarza się, że na resztę nie starcza już siły. Nie dzisiaj.
Na pohybel wyczerpaniu
„Znużenie, wypalenie, słabość, inercja, zapaść…” – wśród wszystkich słów spokrewnionych ze „zmęczeniem” tym, które przemawia do mnie najbardziej, jest chyba „wyczerpanie”. Lubię je, bo jest dosłowne i dobrze ilustruje obowiązujące w kręgu kultury europejskiej podejście do ludzkiej energii. Mówi o ostateczności, o tym, co następuje, gdy przekroczy się stan alarmowy, zużyje wszystkie zapasy i nie da się już nic na szybko zorganizować. Wyschło się, opustoszało. Trzeba się położyć i przeczekać; może z czasem coś się zbierze na dnie, a może nie.