fbpx
Ilustracja: Ewelina Karpowiak fot. dzięki uprzejmości Moniki Świerkosz
Monika Świerkosz wrzesień 2022

Moralny jak zwierzę

Konrad Lorenz chciał uświadomić nam, ile w tym, „co zwiemy wszechludzkim”, jest „przedludzkiego”. Po jego książki chętnie sięgała Wisława Szymborska, ceniąc w nich właśnie ową odwróconą logikę, pozwalającą z ironią odnieść się do roszczeń klasycznych humanistów stawiających człowieka w centrum świata.

Artykuł z numeru

Mądrość ciała

Mądrość ciała

Czytaj także

Dariusz Rosiak

Smutek Rodezji

Urzekła mnie kiedyś historia o tym, jak Zbigniew Herbert pomylił łątkę z jętką i nieświadom niczego, odmalowywał przerażające obrazy metafizycznego „piekła owadów”. Od tej pomyłki – wiele mówiącej o wyobraźni humanistów – rozpoczyna swoją niezwykłą opowieść o pająkach Robert Pucek, upominając poetów, by uważniej wczytywali się w teksty przyrodników, skoro już czerpią z  nich źródło dla metafor i  porównań. Swojej irytacji sposobem przedstawiania zwierząt w literaturze nie ukrywał również Konrad Lorenz – austriacki zoolog uznawany dziś za pioniera współczesnej etologii. Nie dość, że pisarze nieustannie projektują wzorce ludzkich zachowań i ocen moralnych na psychikę zwierząt, to na domiar złego nie mają pojęcia o rzeczach tak podstawowych jak wygląd, przynależność gatunkowa czy pochodzenie opisywanych stworzeń. Braku wiedzy nie można tłumaczyć tym, że świat literatury to zasadniczo świat fikcji – przekształcać rzeczywistość ma prawo ten, kto wpierw nauczył się widzieć ją w jej własnych kształtach.

Tak przekonuje Lorenz, który poświęcił niemal całe życie badaniom zjawiska imprintingu i mechanizmów uczenia się u ptaków, za co otrzymał w 1973 r. Nagrodę Nobla. W tym czasie mieszkał z rodziną i zwierzętami – kaczkami, gęsiami, kawkami, psami, orłem, papugą, rybkami i  wieloma innymi stworzeniami – w swoim gospodarstwie w Altenbergu. W pisanych zaraz po wojnie, a przetłumaczonych na język polski w  1975  r. Opowiadaniach o zwierzętach (później wydawanych też pod innymi tytułami) uwidacznia się ta podwójna perspektywa naukowca i towarzysza zwierząt, który z nimi je, śpi, wysiaduje jajka, wychowuje młode, gęga do nich i kwacze (ku uciesze zaskoczonych sąsiadów). Jego zwierzę bywają indywiduami (kawka Czok, gęś Martina, pies Tito), ale zasadniczo przynależą do zwierzęcej społeczności swojego gatunku, której strukturę i zasady chce zrozumieć badacz.

Moje wątpliwości wzbudzał co prawda wyraźny w  perspektywie Lorenza rys „szlachetnego patriarchalizmu”, w myśl którego zwierzęta zakładają rodziny, są wiernymi narzeczonymi, dobrymi mężami, żonami lub wdowcami, zachowują się po rycersku lub ordynarnie, przekazują sobie ojcowskie rady i prawie nigdy nie buntują się wobec władzy opiekuńczego, choć autorytarnego przywódcy stada. To cenne, by zdać sobie sprawę, do jakiego stopnia nasza interpretacja rzeczywistości uwikłana jest w coś, co sami uznajemy za „normalne” i  właściwe. Niemniej zasadniczo dostrzegam przewrotny cel Lorenzowskich antropomorfizacji: „nie rzutuję ludzkich właściwości na zwierzę. – pisze. – Czynię raczej coś odwrotnego: pokazuję, ile zwierzęcego dziedzictwa tkwi dziś jeszcze w człowieku”. A wszystko po to, by uświadomić nam, ile w tym, „co zwiemy wszechludzkim”, jest „przedludzkiego”, co nas raczej łączy, niż dzieli ze zwierzętami. Po książki Lorenza chętnie sięgała Wisława Szymborska, ceniąc w nich właśnie ową odwróconą logikę, pozwalającą z ironią odnieść się do roszczeń klasycznych humanistów stawiających człowieka w centrum świata jako miarę wszechrzeczy.

Chcesz przeczytać artykuł do końca?

Zaloguj się, jeden tekst w miesiącu dostępny bezpłatnie.

Zaloguj się