Anna Mateja: Podobno współczesnego człowieka bardziej od wiedzy prawdziwej interesuje ta atrakcyjna.
Jan Kozłowski: A ja dowiedziałem się, że żyjemy w czasach postprawdy, bo fakty zdają się tracić coraz bardziej na znaczeniu na rzecz emocji i przekonań. Zastanawiam się, na ile nauka potrafi obronić się przed takim myśleniem.
Teoria ewolucji broni się od 1859 r., kiedy Karol Darwin ogłosił pracę O pochodzeniu gatunków, bo nikt drogą metody naukowej nie zdołał tej teorii podważyć. Mimo to nie brakuje sceptyków kwestionujących twierdzenie, że świat i człowiek podlegają ewolucji.
Jednym ze źródeł nieporozumień jest literalne traktowanie Biblii, przynajmniej przez niektórych jej czytelników, jakby to była księga wiedzy o przyrodzie albo historii ludzkości. Patrzę na to inaczej: w moim przekonaniu to dzieło o rodzeniu się człowieczeństwa. Rozpoczęte zerwaniem owocu z drzewa wiadomości dobra i zła, co jest symbolem nabycia umiejętności stosowania ocen moralnych. A skoro tak, nie musiało być „wąskiego gardła”, czyli pierwszej pary ludzi, od których mielibyśmy wszyscy pochodzić.
Prarodzicami ludzkości stała się zapewne grupa około 100 istot, w których DNA zaszła zmiana polegająca na zlaniu się w jądrach ich komórek dwóch chromosomów.
To je odróżniło od szympansów – gatunku spośród wszystkich żyjących organizmów nam najbliższego, bo łączy go z nami nie mniej niż 98% genów. Ale na pewno na początku nie było „pierwszych rodziców”, przy czym Kościół obstawał nawet wówczas, gdy już pogodził się z istnieniem procesu ewolucji.
W nauce może być coś „na pewno”?
Słusznie – w nauce niczego nie ma na pewno. Teorie są najwyżej wysoce uprawdopodobnione, dlatego trzeba powiedzieć: z ogromnym prawdopodobieństwem była to grupa ludzi. Nieporozumień na temat ewolucji byłoby dużo mniej, gdyby dwie sfery: metafizyka i nauka, nie wchodziły sobie w drogę, wzajemnie szanując swoją odrębność. Celem nauki jest bowiem dążenie do pozyskania wiedzy prawdziwej o świecie (nawet gdyby miała ona podważyć wiarę maluczkich), a drogę, która prowadzi do tego celu, stanowi metoda naukowa. To ona zakłada, że obiektem badań mogą być jedynie zjawiska powtarzalne. A dla teorii sformułowanej na podstawie obserwacji, czasami intuicji czy przypuszczeń trzeba szukać dowodów, które ją podważają, a nie potwierdzają. Dopóki takie się nie znajdą, uznaje się ją za obowiązującą. I to działa, co widać po osiągnięciach nauki: w medycynie, technologii, komunikacji.
Gdyby na tym tylko poprzestać, akceptacja twierdzenia, że Stwórca wprowadził człowieka na świat drogą ewolucji, nie nastręczałaby przesadnych trudności. Szkopuł w tym, że ewolucja nie jest procesem zdeterminowanym, co oznacza, że jej częścią są zjawiska nieprzewidywalne, w tym katastrofy. Uderzenie asteroidu w Ziemię 66 mln lat temu, które najpierw rozgrzało, a potem ochłodziło temperaturę atmosfery tak znacząco, że doprowadziło do zniknięcia 75% ówczesnej flory i fauny, w tym wymarcia dinozaurów (jedynymi ich potomkami są dzisiaj ptaki), planowane przecież nie było. A dla powstania Homo sapiens miało to znaczenie zasadnicze. Po tym zdarzeniu ssaki, które były zwierzętami nocnymi, żyjącymi na marginesie ekosystemu, wypełniły dziurę powstałą po dominujących wcześniej w przyrodzie gadach. Było to możliwe, bo ssaki były stałocieplne, więc lepiej przystosowane do niższych temperatur, i nauczone polować w nocy.