Z kuchni, nim udałem się do pokoju, w którym pracuję zdalnie jako redaktor, obserwowałem rytuały tej dziwnej wiosny. Już po ósmej rano wtaczały się tu dostawczaki Tesco i jasne, wysokie fury kurierów. Sunęły ostrożnie, jakby wiozły niewybuch albo papieża, bo uliczki osiedlowe są wąskie i zastawione naszymi rodzinnymi kiami, tanimi suvami, peugeotami i renaultami drugiej młodości. Przy szkole na Boya trwała budowa – dzięki prześwitowi między blokiem 83 a 84 widziałem poruszający się żuraw. Na tyłach fryzjera i ODIDO powstawał kolejny nowy parking z wszelkimi tego procesu konsekwencjami, a więc przeszywającym dźwiękiem szlifierek, krzątaniną mikrokoparek i spychów, basem ubijarki, nagłymi gejzerami pyłu. Dozorczyni krążyła od klatki do klatki z pękiem worków foliowych pod pachą i miotłą w garści, przemykał listonosz, straż miejska patrolowała okolicę. Nieliczni sąsiedzi wybierali się na roztropne zakupy – do Żabki, apteki, piekarenki, warzywniaka.
To wszystko było pozorem normalności. Albo inaczej – normalnością, w której nie uczestniczyłem. Albo jeszcze inaczej – jedną z dwóch normalności. Bo odkąd uderzyła pandemia, my funkcjonowaliśmy w swojej normalności, a oni, tamci, wy – w swojej.
Co w grudniu było jedynie newsem z odległych Chin, serią kadrów rodem z Contagion i memem o nietoperzu, już w połowie marca okazało się również i naszą rzeczywistością. Zaskakującą, dziwną, brutalną. Ale – daliśmy radę! Dla zdrowia bliskich i populacji zostaliśmy w domach. W domach – myliśmy ręce z wprawą i zajadłością godną lady Makbet. Przeszliśmy w tryb home office, zrzuciliśmy bieg na slow life i oddaliśmy się binge-watchingowi. Między telekonferencjami w zoomie i Spiskiem przeciwko Ameryce piekliśmy chleb i demonstrowaliśmy na Instagramie, że upiekliśmy chleb. To idealny czas, by nadrobić zaległości w lekturach, zniwelować „stosiki wstydu”. Albo choć mocno tego zapragnąć. Maraton powtórkowy The Wire? Nauka esperanto? Kurs flamenco z instruktorem z Youtube’a? Wirtualne zwiedzanie 10 największych muzeów świata? Przegląd szaf i priorytetów? Bardzo proszę. Kiedy na Facebooku czy twitterku pisaliśmy o tej zupełnie nowej sytuacji, pisaliśmy „cała Polska”, „każdy”, „wszyscy”, „my” – „my” jak w „siedzimy” bądź „nie wychodzimy”. Nasze pandemiczne życie miało być czymś w rodzaju rezydencji artystycznej we własnym mieszkaniu.
Oczywiście się nie udało, bo jesteśmy głęboko uzależnieni od nagłówków, Kaczyńskiego, tokowania na swój temat. Dzień zmieniony w jeden wielki seans mindfulness bądź wieczory oddane Proustowi to złuda, Liga Mistrzów samooszukiwania. Przebodźcowane mózgi nie znają – i nie zaznają – spokoju. Warowaliśmy przed ekranami, wariowaliśmy przez domagające się uwagi i cukru dzieci. Na tym mijała nam izolacja.