fbpx
fot. Roberto Machado Noa / LightRocket / Getty
Anna Bereś kwiecień 2022

Nasza współczesna neuroobsesja

Obraz ludzkiego mózgu i przedrostek „neuro” mają dziś zniewalającą niemal siłę. Gdy towarzyszą jakiemuś tekstowi, myśl jego autora od razu traktujemy jako bardziej przekonującą.

Artykuł z numeru

Neuronauka i neurobzdury

Czytaj także

Zbigniew Sołtys 

Mózg kobiecy, mózg męski?

Zjawisko naszego zaufania do „wszystkiego, co neuro”, świetnie ilustrują wyniki dwóch eksperymentów. Diego Fernandez-Duque i współpracownicy w swoich badaniach z 2014 r. przedstawili grupie kilkuset studentów krótkie opisy zjawisk psychologicznych. Każdemu opisowi towarzyszyły – całkowicie zbędne do zrozumienia tekstu – profesjonalne terminy związane odpowiednio z neuronauką (np. „kora przedczołowa”), naukami społecznymi, a w końcu ścisłymi, takimi jak fizyka. Jak się okazało, odegrały one kluczową rolę. To właśnie wyjaśnienia zawierające w sobie zwroty „neuro” były konsekwentnie oceniane jako najbardziej przekonujące, nawet jeśli te „dodatkowe informacje” nie dostarczały tak naprawdę żadnej treści. Autorzy doszli do wniosku, że dla uczestników eksperymentu neuronauka jest najbardziej przekonującym wyjaśnieniem zjawisk psychologicznych, niezależnie od tego, czy tak było w danym przypadku, czy nie.

Jeszcze bardziej dobitny jest przykład kolejnych badań – Davida MacCabe’a i Alana Castela z 2008 r. Wykazały one, że już samo zobaczenie obrazka ludzkiego mózgu potrafi zmienić nasz odbiór wiadomości. Badacze poprosili kilkaset osób o przeczytanie artykułu naukowego – dla połowy z nich był na nim umieszczony obrazek mózgu, a dla połowy nie. Na końcu mieli wypowiedzieć się, czy zgadzają się z wnioskami płynącymi z przeczytanego tekstu. I znów – osoby badane, które czytały artykuł z obrazkiem, uważały, że wnioski płynące z badania są bardziej rzetelne i przekonujące, niż uważały osoby, którym zaprezentowano tylko sam tekst.

Skąd się w zasadzie bierze ta fascynacja mózgiem i wiara w to, że neuronaukowcy potrafią najlepiej objaśnić nasze zachowania?

Kiedyś statystyka, dziś neurożargon

Zanim odpowiemy na to pytanie, spróbujmy zarysować szersze tło. Neuronauka, czyli zbiór dziedzin badających mózg oraz zachodzące w nim procesy, ich wpływ na nasz organizm i nasze decyzje, ostatnio ogromnie się rozwinęła. Wzbudza też duże społeczne zainteresowanie  – eksperymenty i  teorie neuronaukowe opisywane są przez media, a książki neuronaukowców często zajmują wysokie miejsca na listach bestsellerów. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że badania dotykają problemów takich jak natura naszej świadomości, istnienie wolnej woli czy podstawy moralności. Co więcej, w  ostatnich latach neuronauka wchodziła w nowe obszary, tworząc coraz to bardziej zaskakujące dyscypliny – mamy już nie tylko neuropsychologię czy neurokognitywistykę, ale także neuroestetykę, neuroekonomię, neurofilozofię, neuroetykę, neuroteologię, a nawet neurofeminizm.

Jeszcze nie tak dawno temu w debatach, rozmowach czy wręcz ideologicznych kłótniach funkcję, jaką dziś spełnia neurożargon, pełniła statystyka.

Powszechne było używanie liczb do podkreślenia naszego przekazu, i tak naprawdę dopóki mówiliśmy to z pewnością siebie, dopóty z reguły mało kto z naszych rozmówców to podważał. Jednak wraz z rozwojem technologii – a co za tym idzie, coraz łatwiejszą formą weryfikacji danych, za dotknięciem smartfona – sprawdzenie zasłyszanych argumentów stało się niezwykle łatwe. Potrzebne było więc coś, co jest trudniej weryfikowalne, mniej konkretne, wciąż mało poznane, kontrowersyjne i – co ważne – pociągające. Odpowiedź nasuwa się sama: „neuro”. Neuronauka, jako stosunkowo młoda dziedzina, na której niewielu znało się dobrze, zaczęła mieszać się z neurobełkotem, głoszonym przez samozwańczych naukowców i specjalistów od wszystkiego.

Nigdy wcześniej w historii mózg nie był przedmiotem tak intensywnej publicznej debaty ani nie angażował w takim stopniu naszej wyobraźni. Oczywiście w dużej mierze ma to związek z możliwościami, jakie daje współczesna neuronauka, w szczególności funkcjonalny rezonans magnetyczny (fMRI), czyli metoda obrazowania, która pokazuje te piękne i fascynujące obrazki ludzkiego mózgu, tak często pojawiające się w mediach. Neuroobrazowanie stało się więc poniekąd symbolem współczesnej nauki i choć niewątpliwie jest to metoda rzetelna i fascynująca, ma swoje ograniczenia. Dodatkowo w rękach laików bardzo łatwo o błędne wnioski czy nadinterpretację. Główna zaleta tej metody wiąże się z możliwością „podglądania”, jak aktywność mózgu zmienia się w czasie wykonywania rozmaitych zadań, ponieważ co kilka sekund robione jest nowe zdjęcie.

Jednak obrazy naszego mózgu, które otrzymujemy, nie są tym, czym się wydają. Sama aktywność mózgu mierzona jest pośrednio, a piękne kolorowe zdjęcia nie pokazują jego przetwarzania w czasie rzeczywistym. To, co otrzymujemy w badaniach neuroobrazowania, to reprezentacja obszarów mózgu, które pracują najciężej (co jest mierzone zwiększonym zużyciem tlenu) w danej sytuacji. Obszary mózgu, które są bardziej zaangażowane w wykonywanie konkretnych zadań, mają zapotrzebowanie na większą ilość paliwa – stąd transportowana powinna być do nich większa ilość tlenu niż do obszarów mózgu, które nie uczestniczyły tak intensywnie i bezpośrednio w przetwarzaniu danego bodźca lub rozwiązywaniu danego problemu. Nie da się więc, tak po prostu, zajrzeć do naszego mózgu i zobaczyć, co robi w danej chwili.

Intrygujące tytuły, takie jak „Twój mózg na zakupach”, niezmiennie opatrzone zdjęciami ludzkiego mózgu, na dobre zagościły nie tylko w pracach popularnonaukowych, ale też w szerzej pojętej popkulturze. Jest w nas nieodparta chęć, aby to właśnie dzięki neuronauce znaleźć odpowiedzi wyjaśniające ludzkie zachowania i emocje, takie jak uzależnienie od telefonów komórkowych, preferencje polityczne, decyzje zakupowe, chęć współpracy z innymi bądź, wręcz przeciwnie, zróżnicowany poziom empatii i wiele, wiele innych. Jednak niektóre neuroodpowiedzi prowadzą na manowce.

Mit neuronów lustrzanych jako klucza do człowieczeństwa

We współczesnej neuronauce nie było chyba nigdy gorętszego tematu niż neurony lustrzane – wywoływały one szum, ekscytację i kontrowersje. Coś, w czym pokładano ogromne nadzieje, od zrozumienia zjawisk imitacji, empatii, a na autyzmie kończąc, okazało się jedną z teorii najbardziej „na wyrost”.

Neurony lustrzane zostały po raz pierwszy zaobserwowane na początku lat 90. Grupa badaczy z Włoch, która je odkryła, była zainteresowana kontrolą ruchową, czyli odpowiedzią na pytanie, jak to możliwe, że małpy (a w późniejszych badaniach także ludzie) są w stanie wykorzystać wizualne aspekty środowiska, w tym wielkość czy lokalizację obiektów w przestrzeni, w celu nakierowania ruchów na te obiekty. Gdy widzimy na stole filiżankę z kawą, to w jakiś sposób informacja o jej wielkości, kształcie czy położeniu pomaga nam w obraniu celu. Chcąc podnieść filiżankę ze stołu, nie ruszamy przecież naszymi rękami po omacku z nadzieją, że w końcu na nią natrafimy, lecz korzystamy z dodatkowych informacji, które nakierowują nas na właściwy tor. Mózg te wszystkie informacje musi jakoś przetwarzać, by nasze ruchy były celowe, szybkie i efektywne.

Prowadząc eksperymenty z udziałem małp, włoscy uczeni przypadkowo zauważyli, że niektóre neurony wydawały się aktywne nie tylko, gdy małpa sięgała po jakiś przedmiot, lecz również wtedy, gdy wyłącznie obserwowała badacza sięgającego po niego.

I to jest esencja neuronów lustrzanych – są to komórki zaangażowane w wykonywanie ruchów, takich jak podnoszenie filiżanki z kawą, które są aktywowane również podczas obserwacji innej osoby wykonującej taką czynność.

Początkowo uznano jednak, że są to neurony o wielkim znaczeniu – że pozwalają nam na imitację innych ludzi (kluczową choćby w procesie uczenia się, w którym dzieci naśladują rodziców), ale także zrozumienie intencji osób, które wykonują jakiś ruch. Założenie było takie, że komórki nie są odpowiedzialne jedynie za proste działania, np. zginanie łokcia, lecz także te bardziej wyrafinowane, które wykonywane są dla osiągnięcia konkretnego celu.

Ta „celowość” stała się źródłem kontrowersji. Klasyczna teoria neuronów lustrzanych zakłada, że rozumiemy daną czynność, ponieważ owe neurony pozwalają nam ją naśladować. Ale przecież tylko my sami wiemy, co mamy na myśli albo jaki mamy cel, wykonując konkretną czynność. Przechodząc przez ulicę, wiem, że idę do sklepu. Ktoś, kto mnie obserwuje, może jednak pomyśleć, że zmierzam do domu. Ta sama czynność może oznaczać coś zupełnie innego w zależności od sytuacji czy osoby. Tak naprawdę czynność sama w sobie niewiele nam mówi o intencji – wszystko zależy od kontekstu, w jakim jest wykonywana.

Jednym z czołowych krytyków klasycznie rozumianej teorii neuronów lustrzanych jest Gregory Hickok, który w swoich pracach naukowych wielokrotnie podważał związek tych komórek z „celowym” działaniem. Jeśli założylibyśmy, zgodnie z tą teorią, że rozumiemy jakąś czynność, ponieważ ma ona odzwierciedlenie w naszym mózgu dzięki naszym własnym doświadczeniom, to ludzie, którzy z różnych względów nie komunikują się za pomocą mowy, nie powinni jej rozumieć. A tak oczywiście nie jest – osoby nieme mogą używać alternatywnych form komunikacji do wyrażenia siebie, lecz nie mieć problemów z rozumieniem tego, co słyszą. Podobnie jest z ludźmi, którzy cierpią na zespół Möbiusa, wskutek czego są pozbawieni mimiki i ekspresji twarzy, jednak nie mają problemów z rozumieniem emocji, które widzą u innych, choć zgodnie z teorią neuronów lustrzanych nie powinno tak być.

Należy podkreślić, że debata dotycząca neuronów lustrzanych nie koncentruje się na ich istnieniu bądź nie, ponieważ ich obecności nikt nie neguje, ale na tym, jaki jest ich mechanizm działania, oraz co i na ile możemy przy ich pomocy wyjaśnić bądź zrozumieć.

Odkrycie neuronów lustrzanych było czymś ekscytującym intelektualnie, wydawało się, że otwierają się nowe możliwości wyjaśniania przeróżnych aspektów ludzkiego umysłu. Z biegiem lat, wskutek ogromnych pokładów nadziei, przeniknęły one do tzw. popscience i stały się jednym z argumentów używanych w codziennych dyskusjach. Powstały nawet specjalne – oczywiście płatne – kursy mające na celu pracę nad systemem własnych neuronów lustrzanych, mające prowadzić do lepszej regulacji emocjonalnej, zwiększonej empatii i krótko mówiąc – bycia lepszym człowiekiem. Tylko że tu jest haczyk. Okazało się, że neurony lustrzane nie są magicznym nośnikiem altruizmu. Są to po prostu neurony, które aktywują się, gdy obserwujemy kogoś, kto wykonuje jakąś czynność, oraz gdy my sami tę czynność wykonujemy. Tylko tyle i aż tyle.

Neuropolityka

Gdy mózg łączy się z biznesem, nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem. W oczekiwaniu na wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych w 2008 r. grupa naukowców, we współpracy z firmą neuromarketingową FKF Applied Research (odpowiedzialną m.in. za analizy reklam prezentowanych podczas słynnego Super Bowl, meczu o mistrzostwo w lidze futbolowej w Stanach Zjednoczonych), przeprowadziła badanie przy użyciu fMRI na grupie potencjalnych wyborców, tzw. swing voters, czyli osób bez wyraźnych preferencji politycznych i gotowych oddać swój głos na dowolnego kandydata, który ich czymś przekona, niezależnie od tego, jaką partię polityczną reprezentuje. Ci niezdecydowani wyborcy oglądali zdjęcia i fragmenty przemówień kandydatów na prezydenta podczas badania rezonansem magnetycznym. Dane zebrane podczas pierwszej prezentacji zdjęć i wideo wskazywały, że ani John McCain, ani Barack Obama, uchodzący za silnych kandydatów w prawyborach, w których startowali jeszcze m.in. Hillary Clinton i Rudy Giuliani, nie wywołują żadnych mocnych reakcji: ani pozytywnych, ani negatywnych. Mężczyźni wykazywali pewne zainteresowanie McCainem podczas oglądania zdjęć, ale – dość przewrotnie – znikało ono po obejrzeniu fragmentów filmików z jego przemową. Kobiety natomiast nie wykazywały zaciekawienia podczas całego eksperymentu. A teraz do sedna – choć Obama otrzymał dość wysokie wyniki w kwestionariuszach wypełnianych przed częścią neuroobrazowania, osoby badane generalnie nie wykazywały neuronalnej aktywności związanej ze zwiększonym zaangażowaniem w reakcji na jego zdjęcia czy wypowiedzi. Autorzy twierdzili, że wyniki wskazują, że McCain oraz Obama w ogóle nie potrafią zaangażować niezdecydowanych wyborców i obaj należą do najmniej popularnych kandydatów – choć jak już doskonale wiemy, byli to właśnie ci politycy, którzy ostatecznie uzyskali nominacje prezydenckie.

Na przeprowadzających badanie, które jest, delikatnie mówiąc, dość kontrowersyjne, spadła ogromna fala krytyki. Autor badania Marco Iacoboni z UCLA jest neuronaukowcem z najwyższej półki, więc nie do końca wiadomo, co się stało. Jedno jest jednak pewne – zaraz po poinformowaniu o wynikach w „The New York Times” grupa uznanych naukowców wystosowała list do redakcji gazety, w którym bardzo krytycznie odniosła się do tego, wydawałoby się, niewinnego wróżenia z fusów. Wszystko dlatego, że wykonujący badanie wyciągnęli dość mocne wnioski na temat przekonań wyborców w USA i sposobów ich analizowania. Między innymi zasugerowali że możliwe jest, aby bezpośrednio poznać czyjeś myśli i  nastawienie poprzez monitorowanie reakcji mózgowych podczas oglądania zdjęć i  filmików z  potencjalnymi kandydatami. Jasno trzeba podkreślić, że – przynajmniej obecnie  – nie istnieje żadna maszyna, która potrafiłaby to zrobić. Takie problemy interpretacyjne w badaniach neuronaukowych mogą zostać choć częściowo zniwelowane poprzez dokładną i przemyślaną procedurę eksperymentalną, która zostanie poddana ocenie przez recenzentów badania. Niestety, w tym wypadku to badanie ani nie miało dokładnie przedstawionej metodologii, ani nie zostało poddane ocenie zewnętrznej przez innych specjalistów – a jego rezultaty pojawiły się od razu w popularnym dzienniku.

Neuromarketing, czyli święty mikołaj w twoim mózgu

Co się stanie, gdy połączymy Martina Lindstroma, marketingowca, oraz Firmę MindSign Neuromarketing? Efektem będzie hasło, które chyba wszyscy słyszeliśmy: „Kochasz swojego iPhone’a. Dosłownie”. Szesnastu osobom pokazywano filmiki dzwoniących iPhone’ów podczas badania z użyciem rezonansu magnetycznego. W odpowiedzi na nie uczestnikom aktywowała się wyspa, czyli rejon naszego mózgu związany m.in. z  odczuwaniem współczucia czy miłości. To spowodowało, że autorzy badania bardzo szybko wyciągnęli chwytliwe medialne wnioski i  ogłosili, że w  końcu wiemy, dlaczego ludzie tak łatwo uzależniają się od swoich iPhone’ów. Po prostu kochają je miłością bezwarunkową. Problem? Wyspa „obsługuje” wiele uczuć, takich jak miłość, współczucie, lecz również złość, obrzydzenie, ból, a także jest zaangażowana w  różne procesy poznawcze związane z  kierowaniem uwagi, pamięcią i językiem

Po wykonaniu tak prostego badania jak to powyżej można by równie dobrze dojść do konkluzji, że osoby badane nienawidziły swoich iPhone’ów. Co więcej, analizy Tala Yarkoniego i współpracowników pokazują, że wyspa jest aktywowana w ok. 30% badań fMRI, jakie kiedykolwiek zostały opublikowane. Czyli są spore szanse, że co trzecia osoba czytająca ten artykuł ma teraz aktywację w tym rejonie… Badanie Lindstroma jest klasycznym przykładem na nadinterpretację czy też selektywną interpretację badań „neuro”. Nie można tak po prostu wybrać sobie tego, co najbardziej nam pasuje, żeby sprzedać naszą teorię, choć zarówno w neuromarketingu, jak i w innych dziedzinach „neuro”, niestety, często mamy z tym do czynienia.

Innym przykładem jest „świąteczna” sieć neuronalna, która została zaraportowana w badaniu Andersa Hougaarda i współpracowników z 2015 r. Badacze trochę na poważnie, a trochę z przymrużeniem oka opisali istnienie tzw. świątecznej sieci neuronalnej, a tym samym przedstawili, gdzie w naszym mózgu znajduje się bożonarodzeniowe centrum, sprawiające, że w okolicach grudnia czujemy „magię świąt”. Do badania przy użyciu rezonansu magnetycznego zrekrutowali grupę osób, dla której okres świąteczny wiązał się z nieodpartym uczuciem radości i z niecierpliwością czekali na wszystko, co ze świętami związane, od pierniczków przez kolędy po ubieranie choinki, oraz grupę osób, dla których święta nie były ważnym okresem w roku. Wyniki ich badań pokazały, że w odróżnieniu od grupy nieświątecznej osoby, które uwielbiały święta, wykazywały inną aktywność neuronalną w rejonach mózgu, związanych m.in. z religijnością czy przetwarzaniem emocji. Choć badanie jest niewątpliwie ciekawe, już sami autorzy zaznaczają jego ograniczenia. Nie ma sposobu, aby stwierdzić, czy zaobserwowana aktywność w konkretnych obszarach nie jest po prostu wynikiem ogólnych radosnych lub nostalgicznych uczuć i czy jest konkretnie związana z Bożym Narodzeniem. Ograniczeń na pewno jest więcej, jednak sami autorzy żartobliwie podkreślili, że rozmyślanie nad nimi zdecydowanie przytłumia ich świąteczny radosny nastrój, postanowili więc dla dobra swoich odbiorców nie skupiać się na nich i nie pozwolić, aby te ograniczenia wpłynęły na wnioski płynące z badania. Wyniki ukazały się w prestiżowym czasopiśmie „British Medical Journal”, a sami autorzy celowo przedstawili je w nieco humorystycznej formie – być może właśnie po to, aby pokazać nam niebezpieczeństwa płynące z wszechobecnej mody na neurobadania. Oczywiście niezależnie od tego, czy bożonarodzeniowe rejony w mózgu naprawdę istnieją, czy nie, nikt nie może zabronić nam cieszyć się tym magicznym czasem.

Skąd się wzięła ta neuroobsesja?

Jak powiedział Keith Laws, profesor neuropsychologii poznawczej: „Nie możesz przekonać innych do swojego punktu widzenia? Weź przedrostek »neuro« i obserwuj, jak twoje zdanie rośnie w siłę. W przeciwnym wypadku zwrot pieniędzy gwarantowany”.

Skąd więc ta neurofascynacja? Po pierwsze, istotny jest przedmiot badań, czyli ludzki mózg. Niezbadany, niezgłębiony. W wyniku ewolucji trwającej przez ostatnie 3 mln lat ludzki mózg ma ok. 100 mld neuronów i setki trylionów połączeń synaptycznych, tworzących to, kim i jacy jesteśmy, nasze myśli, emocje i zachowanie, całe nasze „ja”. Półtora kilograma wykonujące pracę nieporównywalną do żadnego innego narządu w naszym ciele. Jednak zakamarki ludzkiego mózgu przypuszczalnie zawsze pozostaną tajemnicze. Być może również dlatego tak łatwo o nadinterpretację – ponieważ, de facto, wciąż niewiele wiemy. Znany fizyk Emerson Pugh zauważył, że jeśli mózg ludzki byłby tak prosty, abyśmy mogli go pojąć i zrozumieć, to bylibyśmy tak prymitywni, że nie moglibyśmy tego zrobić.

Po drugie, znaczenie mają dostępność sprzętu i możliwości metodologiczne. Amerykański prozaik Tom Wolfe w swoim słynnym już artykule Przykro mi, ale twoja dusza właśnie umarła w 1996 r. pisał o neuroobrazowaniu jako największym wydarzeniu końca XX w., a o neuronauce jako dziedzinie, która już wtedy wyszła poza świat akademicki i przeniknęła do życia codziennego. Przewidywał, że nasze dotychczasowe rozumienie moralności, wolnej woli czy ludzkiej natury zostanie zniszczone i sprowadzone do korelatów w naszym mózgu. Patrząc z perspektywy ostatnich 25 lat, można śmiało powiedzieć, że choć neuronauka rzeczywiście nas fascynuje i wkracza w każdy aspekt naszego życia, jesteśmy dalecy od zrozumienia tak złożonych spraw jak choćby wolna wola.

Po trzecie, „biznes musi się kręcić”. Im bardziej neuronowinki są obecne w debacie publicznej (zresztą całkiem słusznie), tym bardziej nakręca to naszą fascynację. Ludzki mózg stał się wszechobecny w sztuce: na obrazach, grafikach, rzeźbach; w muzeach czy centrach nauki; w literaturze, muzyce, a nawet w przemyśle odzieżowym, w którym co raz pojawia się z jakimś chwytliwym napisem na koszulce. Kilka lat temu w National Gallery of Victoria w Australii stworzono bardzo ciekawą wystawę, na której można nawet było sprawdzić swoją reakcję neuronalną w odpowiedzi na sztukę Andy’ego Warhola. Zresztą nie był to zły wybór.

Davi Johnson Thornton z Uniwersytetu Southwestern, autorka książki Brain Culture: Neuroscience and Popular Media, słusznie zauważa, że gdyby Warhol dożył naszych czasów, sam byłby pewnie zafascynowany mózgiem, a ciało migdałowate przedstawiłby niczym Marylin Monroe.

Badania neuronaukowe, a przynajmniej ich raportowanie, weszły na dwa osobne tory. Z jednej strony mamy rzetelne, ciekawe i informatywne studia, które powoli, krok po kroku, zwiększają naszą wiedzę o funkcjonowaniu ludzkiego mózgu; z drugiej – fascynację, która zbyt często prowadzi do przekłamań. Jedno jest jasne – ani za pomocą rezonansu magnetycznego, ani żadnej innej obecnie istniejącej i dostępnej maszyny nie jesteśmy w stanie czytać myśli, przewidzieć czyjegoś zachowania czy „rozszyfrować tajemnicy” ludzkiego mózgu. Nie da się dowiedzieć, na kogo ludzie oddadzą głos w wyborach prezydenckich ani na zakup jakiego produktu się zdecydują czy co ktoś miał na myśli i jakie miał intencje w danym momencie. Nie istnieje metoda naukowa pozwalająca na którąkolwiek z tych i wielu innych rzeczy. A przynajmniej jeszcze nie istnieje. Neuronauka niewątpliwie może się chwalić ogromnymi sukcesami, jednak bądźmy sceptyczni i powstrzymajmy się od wyciągania zbyt pochopnych wniosków. Zbytnie skupienie się na „wszystkim, co neuro”, nie tylko prowadzi do nadinterpretacji dostępnych wyników i niewłaściwego ich wykorzystywania, lecz ma też jeszcze jedną wadę: znacząco bagatelizuje, a wręcz degraduje, dotychczasowe osiągnięcia w dziedzinie psychologii, socjologii, ekonomii i filozofii.

Właściwie używana neuronauka jest potężnym narzędziem. Ujawniła nam korelaty nie tylko wielu codziennych funkcji, takich jak mowa czy pamięć, ale też wielu chorób czy zaburzeń. Pomogła w lepszym zrozumieniu funkcjonowaniu osób nie neurotypowych, np. autystycznych, wskazała na kluczowe momenty rozwoju dzieci oraz zaburzeń dorosłości. Ale pamiętajmy o jednym – trzeba ją odróżniać od neurobełkotu.