Pytali o mające nadejść narodziny mojego pierwszego dziecka, a ja konsekwentnie odpowiadałem, że na nic się nastawiam, bo też nigdy wcześniej nie znalazłem się w roli rodzica.
Moje życie skończyło się wraz z narodzinami syna. Wyjście do kina albo na piwo? Książka do poduszki? Może za trzy lata. Jak w Innych pieśniach Dukaja: uległem deformacji i ulepieniu na nowo. Oczywiście przebrnąłem przez liczne parentingowe publikacje, w tym te genderowo sprofilowane na przyszłych tatów. Rynek jest olbrzymi, żaden wydawca ani autor nie odkrył kamienia filozoficznego matki czy ojca, bo by przestał robić pieniądze na dobrych radach – metodami rodzicielskimi, jak właściwie każdą wellbeingową treścią, zarządza cykl koniunkturalny. Stoczyłem szereg rozmów z zaprzyjaźnionymi ojcami. Najwięcej rozmawiałem z moją żoną, której przygotowanie do tematu stanowiło dla mnie krynicę mądrości. Lecz w pamięci szczególnie utkwiło mi zdanie jednego z kolegów, który zapytany o rodzicielską metodę („rodzicielstwo bliskości”, „zimny chów”, a może jeszcze coś innego?), szczerze i z przekąsem odpowiedział: „Stary, zapomnij”. Wypływałem na nieznane wody. Oczekując przyjścia na świat tej tabula rasa w rozmiarze średnio 3,5 kg, 55 cm, sam byłem jak niezapisana tablica, co jednak przyjąłem z pewnym komfortem. Gdy może stać się wszystko, nastawianie na cokolwiek konkretnego, jest zwyczajnie bez sensu – człowiek przestaje się bać.
Nabieram kształtu ojca już ponad dwa lata, będąc otwartym na niespodzianki, starając się odpiąć oczekiwania – od niego, od siebie.
Nie mam recepty na dobre rodzicielstwo, a tylko jeden kompas: wolność dziecka, które zbyt często w kulturze funkcjonuje jako przedmiot, a nie jako podmiot – niedorosły, ale człowiek. Dzieckiem robi się różne rzeczy. Uzasadnia się wykluczenie ludzi (w postaci „stref wolnych od dzieci”), albo piętnuje kobiety (bo wyrodna, bo bezdzietna), albo polepsza siebie, oczekując od „naturalnego przedłużenia” wykonywania rzeczy, których my sami nie zrobiliśmy („będzie lekarzem”, „będzie miało lepiej niż ja”).
Chciałbym, żeby wszystkie dzieci były traktowane podmiotowo. Staram się, aby relacja, którą tworzymy z synem – i z jego mamą – była właśnie taka. Ja zmieniam jego, on zmienia mnie – tak jak do jego istoty należy bycie moim synem, tak do mojej – bycie ojcem. I choć brzmi to jak złożona filozofia, sprawa jest prosta: po prostu nie mogłoby nas bez siebie być