W papierowym wydaniu Miesięcznika ZNAK artykuł ukazał się pod tytułem Nie chodziło tylko o filmy
Oscary to najpopularniejsze i najszerzej dyskutowane nagrody filmowe na świecie, cały konkurs – od pierwszych spekulacji, przez ogłoszenie nominacji, aż po finałową noc – wywołuje wielkie emocje i podziały. W ostatnich latach dotyczyły one głównie kwestii reprezentacji i sprawiedliwości – przede wszystkim w kontekście rasowym i płciowym.
Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej – instytucja przyznająca Oscary – znalazła się w ogniu krytyki jako klub uprzywilejowanych białych mężczyzn w średnim wieku. Pojawiły się żądania, by zdywersyfikować jej skład tak, by lepiej odbijał wielorasowe społeczeństwo Stanów XXI w.
Kolejny front krytyki otworzył ruch #MeToo, który nie tylko ujawnił od dawna obecne w branży nadużycia na tle seksualnym, ale uruchomił też dyskusję na temat różnego rodzaju barier, jakich doświadczają kobiety pracujące w przemyśle filmowym. Pod adresem Akademii formułowano wezwania, by przyjęła więcej kobiet i zaczęła bardziej zauważać i doceniać ich pracę. Nie były one bezpodstawne – aż do 2021 r. Oscara w kategorii reżyseria zdobyła tylko jedna kobieta, Kathryn Bigelow za The Hurt Locker. W pułapce wojny w 2010 r.
W reakcji na te żądania pojawiały się i ciągle pojawiają się głosy przestrzegające, że nagroda „pada ofiarą politycznej poprawności”, tymczasem liczyć powinny się w niej przede wszystkim filmy, a nie kolor skóry czy płeć ich twórców.
Problem w tym, że w Oscarach nigdy nie chodziło tylko o filmy, a na pewno nie wyłącznie o ocenę ich artystycznej jakości.
Oscary zawsze były jednocześnie autocelebracją branży i tworzących ją osób, wydarzeniem promocyjnym, mającym na celu podbić sprzedaż kinowych biletów, medialnym spektaklem, próbą budowania filmowego kanonu i artystycznych hierarchii, narzędziem kreowania gwiazd, przestrzenią politycznego protestu, a przede wszystkim wydarzeniem, które miało ambicję, by prezentować światu – a przynajmniej amerykańskiej publiczności – to, co najlepsze w Ameryce. Konflikty wokół Oscarów ożywiały zawsze spory wokół tego, jak obraz Hollywood powinien właściwie wyglądać. Jak w swojej wydanej rok temu książce Oscar Wars [książka Oskarowe wojny. Historia Hollywood pisana złotem, potem i łzami od 28 lutego br. dostępna w języku polskim – przyp. red.] pisze dziennikarz „New Yorkera” Michael Schulman: „Czerwony dywan zawsze biegł przez sporne terytorium, lecz często dopiero po latach można było zobaczyć, gdzie dokładnie przebiegały linie frontu” (tłum. własne).
Nietrafiony kanon
Z całą pewnością wśród swoich licznych funkcji Oscary najgorzej sprawdzają się jako narzędzie tworzenia kanonu, konsekracji wybitnych dzieł sztuki filmowej. Akademia w tej kwestii myliła się zaskakująco często w swojej historii. Nigdy nie potrafiła w trakcie ich aktywnej kariery nagrodzić najwybitniejszych autorów wśród amerykańskich reżyserów filmowych. Obywatel Kane Orsona Wellesa, regularnie wygrywający plebiscyty na najwybitniejszy film w historii kina, dostał tylko Oscara za scenariusz. Welles nigdy nie otrzymał Oscara za reżyserię. Tak samo jak Alfred Hitchcock, Howard Hawks, Robert Aldrich, Otto Preminger, Stanley Kubrick, Robert Altman i David Lynch. Martin Scorsese został nagrodzony dopiero za Infiltrację (2006) – jeden ze swoich słabszych i mniej oryginalnych filmów.